wtorek, 2 sierpnia 2016

Lana del Rey "Honeymoon"




Spotkanie z kolegą pracującym, podobnie jak ja, jako recenzent płyt muzycznych.

- Kopę lat.
- Miło widzieć, jak się masz?
- Naczelny w naszej redakcji wcisnął mi znowu Popka do opisywania. Syf.
- Ty to masz pecha. Faktycznie dno. Kim on chce być, polskim Die Antwoord? Boże.
- Prędzej Pitbullem. Zazdroszczę ci, twój portal to jest tylko twój, nikt ci nic nie narzuca, możesz pisać co chcesz...
- Dzięki. Wiesz, uczę się śpiewać przeponą.
- Po co?
- A kto mi zabroni? Nie mogę?
- Dobra, dawaj.
[przeponą] - Youuuuuuuuuuu, Iiiiiiiiiiii...
- Zaraz, Lana?!
- Tak, a co?
- Jezuuu, co za snobistka...
- Co że snobistka. Piękną płytę zrobiła.
- A tam. Ja tu nic dobrego nie widzę, tylko patos i przepompowanie. "Born to Die" miał jeszcze rację bytu, miał target, miał moc. Dało się strawić.
- Zgadzam się, fajna stylistyka, ale to nie jest jej najlepszy album.
- Że niby?
- "Video Games" co prawda genialny...
- Aha, ten najbliższy klimatem temu nowemu potworowi.
- Natomiast reszta to Lana trochę niedbale ubrana. Bity niby spoko, tylko czasem przesmaczone.
- Na przykład?
- "Blue Jeans", "Summertime Sadness", "National Anthem"... Za bardzo w siebie zapatrzone.
- To samo można mówić o "our honeymoooon".
- Ale ta stylistyka do niej jednak zwyczajnie nie pasowała. Zbyt kwaśna.
- I tak samo z tą "noir".
- Lecz ona od zawsze pochodziła z tych klimatów, to były jej korzenie.
- Mówi o sobie "gangsta Nancy Sinatra".
- Niegdyś faktycznie "gangsta", ale to mówiła tylko, by promować "Born to Die". Teraz tylko "Nancy Sinatra". Na nasze czasy. Nie słyszałem, by dalej się tak tagowała. Niby "High by the Beach" tęskni za klimatem gangsta przez te słowa "bullsh**" i "motherf***er", ale refren zwiewny, chwytliwy i łatwy do zaśpiewania.
- No dobra, to było OK. Jak obronisz resztę?
- Nie tyle jej bronię, co po prostu przy niej odpływam.
- Czyli jesteś homoś, bo faceci są podobnym celem, co "Honeymoon". Wydawnictwo dla dziewczyn.
- Dziewczyny mogą kochać Lanę, ale idąc tą logiką wychodzą na lesbijki. Ja ją kocham - ona kobieta, ja mężczyzna, wtyczka pasuje.
- To co ci się tu tak podoba?
- Partie saksofonu i fletu znakomicie barwią "Art Déco", "Salvatore" i "Music to Watch Boys to". Gitara w "God Knows I Tried" pełna nostalgii. Podkłady, które były dziwne na "Born to Die", tutaj są oszczędniejsze i bardziej porywają, w "Freak" na przykład. A jak ten się kończy! I chórki! Z kolei gdy Lana śpiewa to "our honeymoooon", po prostu mnie urzeka, koniec i kropka. Potem jeszcze dorzuca piękną grę na fortepianie.
- Aha, co jeszcze?
- "Terrence Loves You", tak samo. Właściwie to kwestia gustu, a "de gustibus". Nie powinniśmy się kłócić. Niby także jak Lana mówi mi, że jestem art déco, a sama na podłodze, bo pewnie ciebie żenuje, czy tak?
- No tak, jeszcze profanacja Bowie'ego w tym "youuuuuuuuuuu, Iiiiiiiiiiii...", i tu można zakończyć dyskusję.
- Nie, to nie wszystko.
- [oddech zmęczenia] Co jeszcze?
- Co do Bowie'ego - oddawać szacunek trzeba umieć. Akurat tu mnie Lana nie zawiodła.
- Poza tym?
- Monolog na końcu "High by the Beach" i cały "Burnt Norton". Pasujące ozdobniki jak na format. W "Salvatore" należy docenić ogólny warsztat piosenkarski. Lana prawidłowo śpiewa wersy po włosku, z tym drżącym R, czego nie potrafi 70% Amerykanów. "Religion" ma sprytną, rozwolnioną końcówkę. A czteroczęściowy finał, spójrz - to jak koniec życia człowieka.
- O, popatrzcie, nowy Szałasek...
- Szałasek akurat uznał, że to tylko dla fanów. Ale fan musiałby kochać "Born to Die", a to wytłumaczyliśmy sobie na początku. I jeszcze Filip sam sobie do tego zdziwiony, bo poprzednie dwie płyty polubił. Tak czy siak, "The Blackest Day" zapowiada śmierć w refrenie: "deeper and deeper, harder and harder". "24" - kulminacja albumu, nagromadzenie emocji, wielki wybuch, dusza w końcu wychodzi z ciała, następuje coś na kształt nirwany, człowiek kończy żywot na ziemi. "Swan Song" zaś...
- Nie, nie gadaj już, dobra, wygrałeś dyskusję. "Swan Song" jest pusty. A ta podróbka Animalsów na koniec po prostu niepotrzebna.
- Mylisz się. "Swan Song" jest ascetyczny, bo dusza jest ascetyczna. Ten utwór prowadzi prosto do nieba, o refrenie nie mówiąc, ponieważ to jest jakieś katharsis i to wystrzelone w kosmos. I nie podróbka Animalsów, tylko standard muzyki rozrywkowej, śpiewali Nina Simone, Joe Cocker, niedawno Aga Zaryan. Tutaj jesteśmy już w niebie. I chcemy to jakoś potwierdzić. Ponieważ już nic nie możemy zrobić z siebie, skoro ciało jest martwe, trzeba przemówić czymś innym. Del Rey sięga więc po coś, co już istnieje.
- Chrzanisz jak filozof. Weź zaśpiewaj tą przeponą co innego.
- Hmmm... Co powiesz o tym? [śpiewam arię "Queen of the Night" Mozarta]
[wystraszony] - Dobra, słuchaj, mam zaraz randkę, muszę się naszykować...
- Ale czekaj, ja...
- Cześć!

Rozmowa była zmyślona. Kolega nie istnieje.

9,4 Lana del Rey "Honeymoon" [Interscope / Polydor 2015, chamber pop / baroque pop / dark ambient]

1 komentarz: