wtorek, 9 sierpnia 2016

Artur Andrus "Cyniczne córy Zurychu"


Krótko - nie miałem zamiaru lubić tej płyty. Głosiłem bzdury, że Andrus pisze odrażające, niesłuchalne piosenki. Jestem jednak człowiekiem, który potrafi pożałować każdego słowa, wypowiedzianego przed chwilą - nie chodzi tu o recenzje. Dzisiaj rano z ciekawości podsłuchałem utworów w Internecie i uświadomiłem sobie, że Andrus na szczęście potrafi, a album całościowo nie taki zły. Ale po kolei.

Piosenka kabaretowa to temat bardzo nieprzyjazny mojemu rdzennemu środowisku niezal. Humor bywa nieraz czerstwy i na siłę uprawiany, a my nie reagujemy - czyli to samo, co typowy kabaret z telewizji. Skoro jednak piosenka, to jednocześnie pojawia się kameralna muzyka, która ma umilić nam atmosferę. I tak właśnie jest nieraz na płycie. Artur stawia na zabawę poezją w duchu Kabaretu Starszych Panów, w której sprawdzalność oczywiście wierzę, lecz której przyswajalność, jak słychać, zależy właśnie od muzyki. W utworach dominuje tradycyjne instrumentarium - pianino, dęciaki, smyki, chórek. Niektóre fragmenty są naprawdę urzekające - przede wszystkim piękna piosenka "Mona Lisa - rodowód", której odsłuchałem dziś aż dwa razy. Miejscami naprawdę chciałem się uśmiać, mianowicie przy "Biodrze ułana", najbardziej udanym humorystycznie, lub "Twarzy Moniuszki". Ten drugi jest oparty na fajnie występującym chórze, niestety przeklinającym. Tak czy siak, w tradycyjnej piosence kabaretowej artysta spokojnie spełnia moje oczekiwania.

Problem pojawia się, gdy Andrus sięga po gitarę. Na 13 utworów aż 5 zostało spartaczonych - tylko w jednym z tychże struny pojawiły się jedynie w defensywie. Gitara została użyta na różne konwencje - folk, szanta, country, rock. Doceniam ambicje artystyczne Artura i ogólny pastisz na albumie, lecz takie zagrania pasują do konceptu jak pięść do nosa. "Nazywali go marynarz" i "Orzeł może" nie są szczytowymi możliwościami swoich gatunków. "Baba na psy", przeznaczona śp. Marii Czubaszek, brzmi niezwykle wieśniacko, a jej rockowa wersja pod sam koniec płyty jest nie tylko karykaturą, ale i plaskaczem w twarz. Szczyt zażenowania osiągamy natomiast przy utworze tytułowym. Tu jednak mamy uzupełnianie się niby-tureckiego klimatu, dość głupiej "artykulacji", nieudanego tekstu (w kółko powtarzane imiona tytułowych cór) oraz nieudolnego burzenia czwartej ściany (utwór został zarejestrowany na żywo). Już sam tytuł i jego forma wykonania (ponoć jako Westchnienie Haremu) brzmią pretensjonalnie, dlatego to miało prawo się nie udać. A że Andrus nie potrafi pięknie śpiewać, to akurat nie stanowi dla mnie problemu, choć i przez to piosenkę ciężko pochwalić.

Sumując, wychodzi nam płyta nierówna, która raz zachwyca, a raz wkurza. To, że przedtem mnie tylko wkurzała, najwyraźniej było przyczyną singli, które trafiały na LP3. Ich łączna ocena wyniosłaby 2,7. Być może więc Andrus nie umie się promować. To muzyczne przedsięwzięcie w miarę mu jednak wyszło - tylko na przyszłość prosiłbym mniej gitar i orientu, na co zresztą się zapowiada, gdyż to był osobny eksperyment. No ale nazwy gatunków - "chórki małżeńskie", "słowiański rock", "szanta narciarska". Z tym naprawdę trzeba dać spokój.

5,0 Artur Andrus "Cyniczne córy Zurychu" [Mystic 2015, poezja śpiewana]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz