poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Maria Peszek "Miasto mania"




Pisanie o Marii Peszek publicznie - dla mnie jest to trochę jak stąpanie po bardzo cienkim lodzie. Ta postać wzbudza skrajne opinie w polskim społeczeństwie, od bezgranicznych pochwał (Korwin-Piotrowska, redaktorzy NaTemat) po zrównywanie z błotem (polska prawica, wieżowiec Porcys). Nie ma właściwie osób pośrodku - znasz Peszek, to ją lubisz lub nie, koniec kropka. Nigdy co prawda nie widziałem jakiejś poważnej wojny między obydwiema stronami, ale wiem, że gdzieś kiedyś w te 11 lat po wydaniu "Miasto manii" musiała wybuchnąć.

W 2005 roku byłem jeszcze dzieciakiem. Pamiętam Marię Peszek z teledysku do "Mojego miasta", jak był wówczas pokazywany w "30 ton" - wtedy mnie lekko wkurzał taką swoją statycznością. Klip poklatkowy, niespecjalnie dużo się działo... Muzyki wtedy chyba nie zapamiętałem. A na tą zaprowadziło mnie Radio Zet Chilli po kilku latach. Nie byłem świadom szczegółów, ale pod wrażeniem - chropowata, cicha muzyka, czuła artykulacja piosenkarki. Wszystko złożyło mi się w całość, gdy zobaczyłem klip do "Mojego miasta" w Kino Polska Muzyka. Od tamtego czasu moja sympatia do utworu wzrosła, a za nią szacunek do tej pani. Tymczasem nie tylko to decyduje, że "Miasto mania" to (uwaga, strzelam prosto z mostu) jedna z najlepszych polskich płyt swojej dekady. A co jeszcze, już tłumaczę.

Najpierw teksty. Wielokrotnie zarzucano Marii Peszek grafomanię. Ściślej, jest to pisanie mocno artystycznych tekstów przez osobę pozbawioną talentu do tego, praktykowane przez nią z pasją lub uporczywością. Przynajmniej ja to tak widzę. Teksty na ten krążek powstawały tymczasem jako część kreacji (o której później) opatrującej album. Specjalnie były pozbawione lotnych i wymyślnych fraz, skupiały się prędzej na drobnych skojarzeniach. Stąd dochodzimy do kolejnego "zarzutu", czyli "częstochowskich rymów". Osobiście nawet nie chcę wiedzieć, co to jest, ale domyślam się, że chodzi o prostotę tekstów, którą chciałoby się wyśmiać. Jeśli już, możemy ewentualnie mówić o rymach prostych. Wracając do tekstów - Peszek nie pisała ich sama, więc jeśli ma być za nie winna, to nie tylko ona. Warstwa słowna na płytę powstawała we współpracy z poetą i tłumaczem starszego pokolenia, Piotrem Grzegorzem Lachmannem. Ot, piosenka "aktorska", zamierzona postać. A co do późniejszych tekstów - powstawały wokół tej samej strategii. Jeśli możemy gdziekolwiek mówić o grafomanii, to głównie przy "natchnionych" produkcjach polskiego mainstream popu lub twórczości 30 Seconds to Mars, którzy niby mieli na ostatnim albumie śpiewać o czterech różnych tematach, a te się jednak zlały. Tak czy siak, skąd mam wiedzieć, czy Peszek jest grafomanką, skoro docelowo nie chce pokazywać swego talentu i nie wiemy, czy go w ogóle ma?

Muzyka na albumie to jeden ze wczesnych w Polsce przykładów islandzkiego minimal, tj. inspirowanego muzyką Björk i múm. Nie dość, że z perspektywy czasu jak najbardziej ta oprawa się broni (stoi w opozycji tak do ówczesnego, jak i dzisiejszego popu), to sama jeszcze jest najzwyczajniej porywająca. O singlowym "Moim mieście" nie trzeba mówić. Brzmienie basu jako samotnego instrumentu budujące "Mam kota" rozczula i uspokaja. "Lali lali" przez 5 minut wykstałca tajemniczą atmosferę. Stonowany "Nie mam czasu na seks" natomiast czule utula do drzemki. Chciałoby się wyróżnić wszystkie fragmenty, ale nie będę siebie i was męczył. W zamian wspomnę o trochę słabszych punktach - jamajskie "Pieprzę cię miasto", galeryjna "Mgła" oraz (już tak minimalnie) miks wokali w remiksie "Mojego miasta" autorstwa Niewinnych Czarodziejów, umieszczonego na ostatniej ścieżce wespół z "Miły mój". Sprawdza się z kolei produkcja albumu dokonana przez Wojciecha Waglewskiego z synami. Niespecjalnie przepadam za resztą ich twórczości, tylko że solowy występ Fisza w szorstkiej "Balladzie nie lada" też tu się udał. Może właśnie dzięki produkcji.

Teraz o kreacji - "Miasto mania" to album koncepcyjny, a takich w popie bywa mało. Był do tego poparty przedstawieniem we Fabryce Trzciny. Przygoda z płytą jest swego rodzaju odetchnieniem. Od muzyki dla pieniędzy, dla promocji, pozbawionej wartości i prawdziwego uczucia, którą łatwo się zachłysnąć, jeśli się w ogóle da - i od monotematyczności. Bo niby są tu wszechobecne teksty o miłości, ale głównie w defensywie. Teoretycznie to kolejny album z półki "alternatywa", a jednak osiągnął pewną popularność. Trafił po prostu w zamierzonych odbiorców - później wykształciła się z nich specyficzna, intelektualna komuna. Gdyby ukazał się dopiero dzisiaj, też by właściwie spełnił swój cel, aczkolwiek kopia owego już nie bardzo - "Miasto mania" stanowiła bowiem jeden z filarów swojego targetu. Pewien głos pokolenia, wyznacznik nowej mody, cios w monopol i monotonię. Koniec końców płyta okazuje się rzeczą ponadczasową. A to działa "Miasto manii" mocno na korzyść, tym bardziej, że to był debiut.

Można tę płytę kochać lub jej nienawidzić, ale okazuje się, że była pod pewnymi względami swoistym kamieniem milowym. Wciąż, liczba niżej to moja subiektywna ocena albumu jako osobnego bytu.

9,5 Maria Peszek "Miasto mania" [Kayax / Emi 2005, avant pop / minimal / poezja śpiewana]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz