sobota, 10 grudnia 2016

Bracia Figo Fagot "Disco polo"




W razie braku pomysłu na rozpoczęcie tekstu, zostaje wyjście w postaci narzekania na brak pomysłu na rozpoczęcie tekstu. Sytuacja niby śmieszna i sprowadzająca się do takiego punktu, ale przyznajmy, czasem wymagana, a już tutaj na pewno. Dzisiaj kilka kwestii do omówienia rzuca się w oczy równie łatwo i nie umiem ich jakoś poskładać w głowie. Spróbujmy... Niełatwo od razu ustalić, na ile należało się spodziewać takiego tekstu. Z jednej strony nic nie obiecująca, neutralnie mówiąc, stylistyka. Z drugiej jednak opowiadałem już o Michale Wiśniewskim, który jest dla wielu dzisiejszych słuchaczy artystą tragicznym, ale nieszkodliwym - i to niesłusznie. Powoli też widać spadek zainteresowania Gangiem Albanii, których drugi album doczekał się tylko czterech recenzji, w tym jednej ode mnie właśnie.

No dobrze. Trzeźwo patrząc, grupa Bracia Figo Fagot przestała kogokolwiek obchodzić. Poprzez słowo "kogokolwiek" mam na myśli typowego słuchacza, który zauważył ich w latach 2012-2013 i wspólnie z kolegami robił "bekę" przy piosenkach, takie to rzeczy. W tamtych czasach duet Połać / Walaszek był dla wielu pewnym kulturowym fenomenem. Ich utwory miały parodiować stylistykę disco polo, stanowić taką alternatywną, przerysowaną wersję gatunku, eksponować ironię, którą redaktorzy ostatnio łapią aż na siłę w recenzjach. Do dziś zresztą te piosenki to robią. Mam jednak wrażenie, że coś po drodze poszło wtedy nie tak. "Disco polo dla inteligenta" spełniałoby swoją misję jako obiekt zainteresowania jedynie prawidłowych "inteligentów" świadomych tego, czego słuchają w rzeczywistości. Teoretycznie udało się Kurom Tymona Tymańskiego 18 lat temu, gdy wypuściły legendarny "P.O.L.O.V.I.R.U.S." rozpoczynający się autentycznie zabawnymi "Śmierdzi mi z ust" i "Jesienną deprechą". Teoretycznie - bo o ile pierwszy można uznać za jedyny naprawdę dobry utwór disco polo, o tyle drugi bardziej brzmi jak wczesny Depeche Mode. Niemniej te dwie świetne piosenki spełniły swoją misję prawidłowo i można im spokojnie przyłatać napis "disco polo dla inteligenta".

Tymczasem muzyka Braci Figo Fagot rozlała się wśród wspomnianych wyżej typowych słuchaczy, dla których nie była przecież przeznaczona. Studenci i gimnazjaliści wchłonęli produkty duetu jako pewien autentyk, oryginał, nieraz nie będąc świadomymi oryginalnego targetu. Zjadali to wszystko jakby było dla nich, wiedząc w zamian, że kupią byle które disco polo. Postać docelowego słuchacza zmieniła się prawie o 180° - wprawdzie Braćmi zachwycali się fani Kazika i Masłowskiej, lecz wydawali się oni stanowić mniejszość wśród młodocianych wielbicieli Gimpera, Counter Strike, Abstrach**e.TV (najbardziej niedorzeczna nazwa obiektu kultury w historii Polski). Wprawdzie dalej jest to inna klasa od mieszkańców wsi bądź miejskich szarych myszy lubiących się pobawić, odbiorców oryginalnego disco polo, ale łączy ich wszystkich słabsze wykształcenie "światopoglądowe". Michał Żarski w celnej recenzji "Discochłosty" powiedział o rozpadzie intelektu całkiem dużo. Od tamtego czasu dopisał się jednak osobliwy ciąg dalszy.

Najpierw tylko - w czasach "Eleganckich chłopaków" traktowałem Braci Figo Fagot jak tępy, wyrzygany produkt, brzydząc się tak naprawdę tylko tym utworem o węgorzu. Ewidentnie jednak nie było to dla mnie, gdyż jeszcze w 2013 nie miałem jasno zdefiniowanego gustu muzycznego, chwytałem się, czego mogłem, byle jednak nie było przesadnie popularne. Zza rogu czaiła się muzyka alternatywna (drugi raz to mówię?), moja "nisza" miała sama się objawić. Wobec tego byłem podatny na byle co. Braci nienawidziłem tylko dlatego, bo grali disco polo. Owszem, można i teraz spokojnie stwierdzić, że jest to gatunek słaby z definicji, lecz ten jedyny przykład w postaci otwieraczy "P.O.L.O.V.I.R.U.S."-a przemawia dziś naprzeciw tezie. Teraz problem wydaje mi się bardziej złożony.

Widzicie, Bracia Figo Fagot posługują się pastiszem, ironią. Pewną konwencją, dzięki której można by robić recenzje dłuższe niż ta (choćby o "Girl Nothing" czy "Społeczeństwo jest niemiłe"), ale która w dzisiejszych czasach wydaje się na siłę eksploatowana. Jako pewien powód, żeby coś, co "teoretycznie" jest żałosne, okropne, fatalne, nagle "praktycznie" stało się zachwycające, wciągające, genialne, jakby w myśl intuicji, że dziś trzeba wszystko chwalić. Są takie wydawnictwa, które pastiszem operują i mi się podobają. Wprawdzie mówiłem już o tym przy okazji Mister D., lecz teraz mógłbym rozwinąć tę kwestię. Zrozumiałem bowiem, od czego zależy mój odbiór wydawnictw. Muzyka konwencyjna powinna trafiać w swój target, być wiarygodna, nie narażać się na cudzy przehype - inaczej staje się bezwartościowa i nieprzekonywująca. Niwea - niewątpliwie "Miły młody człowiek" był przebojem, ale bardziej konwencjonalne środowiska (np. Porcys) nie miały siły się zmierzać z ich materiałem. "Nazywali go marynarz" - szanta Andrusa miała być dla bardziej ogarniętych, ale stała się ogniskową słabizną. Inna jednak sprawa, że już sama gitara odbierała mu delivery. Małe Miasta - no byli grani w Radiu Kampus, ale jak zauważył jeden z YouTuberów: "Polska nie jest gotowa na Ameryczkę", a to zwiększa im specyficzność. Elektryczne Gitary z kolei chyba nie chciały dostarczać przebojów smarkaczom. A Bracia Figo Fagot? No cóż, wytłumaczyłem już wyżej. Skoro nie kontrolują swojego targetu, to najwyraźniej ich muzyka nie jest przekonywująca.

Wróćmy teraz do rzeczywistości. Nowe klipy Braci, z tego co widzę, już nie mają takiego wzięcia. Co prawda są blisko miliona odtworzeń na YouTube, lecz nie osiągają statusu "Bożenki" czy węgorza. Nie są już wszędzie śpiewane na imprezach, udostępniane na FB... Pewnie się mylę, ale Połać i Walaszek z abstrakcyjnego projektu przeszli ostatecznie nie do statusu memu internetowego, ale przezeń do pozycji zwykłego wykonawcy gatunku. Żeby wiedzieć, jak to się stało, warto sobie wspomnieć o tym, jak w ogóle powstał projekt. Wyrósł on z serialu "Kaliber 200V" (emitowanego na nieodżałowanym Rebel.TV), którego był głównym bohaterem. Tamże zresztą późniejsze hity miały swoją premierę. Fani zaczęli się domagać przeniesienia formatu i zaraz zakasano rękawy. No właśnie, to za sprawą wielbicieli "Kalibra 200V" studenci dostali dla siebie disco polo. Jednak był to taki trochę nagły wyskok, poza tym serial przestał istnieć, a ilość tematów okazała się zwyczajnie za wąska. I tak sobie myślę, że przypadkowym ludziom mogło się łatwo znudzić ciągnięcie "fenomenu", dlatego dali sobie z tym spokój. Teraz pozostali co najwyżej którzyś pogrobowcy serialu, dzięki którym można tłumaczyć 10 miejsce na OLiS-ie, chyba nie przekładające się na siłę rażenia grupy.

W tej chwili, jak przedtem zaznaczyłem, BFF to już tylko zespół disco polo. Może i "jajcarski", ale w rzeczywistości monotematyczny, który nie potrafi naprawić schematu, a tym bardziej nim kontrolować. Spójrzcie już na sam tytuł ich nowego albumu, o którym dotąd nie było tutaj słowa i służył tylko za tło. "Disco polo". Podobno panowie mieli negować swój gatunek jako tako, tłumaczyć go "disco w rytmie polo", określali to nawet jako punk rock. W tym kontekście to wygląda jak zmęczenie projektem, przez co ta pozycja wydaje się na papierze zupełnie niepotrzebna (czy to podsuwa wskazówkę wobec ustalenia kulis współpracy z Popkiem?). I gdy słuchamy jej zawartości, niestety okazuje się to prawdą. Muzyka wprawdzie nie jest aż na tyle koszmarna, na ile by się wydawało. Utwory nie rażą tak często prostactwem, dają się nawet słuchać, trochę mnie też przekonała produkcja materiału, oferująca nieco przestrzeni w kompozycjach, a zwłaszcza w klawiszowych "hookach".

Bardziej natomiast chodzi tu o to, że mnie w ogóle te piosenki nie śmieszą. Może i drugi utwór był w miarę blisko, lecz gdzieś w środku zacząłem zwyczajnie usypiać. Zamykałem oczy, nie ruszałem ciałem, tylko siedziałem sobie bezczynnie na krześle i słuchałem przez słuchawki z komputera. Te piosenki są zwyczajnie nudne i to jest ich największa wada. Poziomem wykonania nie przeskakują tak skutecznie przypadkowych przebojów z Polo TV, a maniery wokalne (prawie piszczący Połać i ryczący Walaszek) wydają się po prostu wysilone. Tak samo teksty, gdzie znajdziemy tradycyjnie wódkę, Cyganów, Polskę, czy właśnie muzykę disco polo. Wprawdzie nie mam zwyczaju krytykować wtórności, ale ciągłe używanie tych tematów do konwencji naprawdę nie wnosi mi niczego do życia, nie mówiąc już co z tej facjaty przez co wychodzi. To dlatego mi się ten album osobiście nie podoba i zarazem pozwala zrozumieć deficyt samej marki - powinien wzbudzać chichoty, a oferuje tylko rutynę. Może na etapie albumu "Na bogatości" mogło to być bardziej efektowne (nie gwarantuję, że in plus), ale w tej chwili nikt mnie nie zmusi do czerpania przyjemności. Materiał na "Disco polo" to bylejakość - i zarazem poniekąd świadectwo przeterminowania.

Na koniec jednak trzeba za jedną rzecz pochwalić Braci Figo Fagot. W edycji specjalnej dołączyli nowe wersje utworów "Polska" i "Disco polo dalej gra", utrzymane stylistycznie w innych gatunkach. Wprawdzie to na pozór dalej takie same utwory co oryginały, ale wypadają dużo bardziej wiarygodnie i sensownie ze względu na mniejszy stopień tej "oprawy". Ponieważ projekt nie ma już prawie żadnej siły rażenia, ale zdążył nacieszyć się własnym życiem, radziłbym panom założyć nowy, którego piosenki będą imitować "P.O.L.O.V.I.R.U.S."-a, a wtedy może coś między nami zaiskrzy jaśniej. Na razie trzeba to sobie szczerze powiedzieć - target BFF się zużył, sprawa zamknięta. Tylko za te zaskakujące bonusy, które dość dobrze odwołują się do Tymańskiego, wystawiam dobrodusznie neutralną ocenę.

4,2 Bracia Figo Fagot "Disco polo" [S.P. 2016, disco polo]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz