W wakacje przy recce "Błysku" jojczałem, żeby Heye stworzyli coś na miarę "Karmy". Żeby wykroili mi jakiś w pełni satysfakcjonujący album. I zaraz potem się opamiętałem. Przecież oni mają 45-49 lat, po co im arcydzieła po tworzeniu klasyków, niech się nie męczą (nie żeby byli już emerytami...). Ponadto nie znam ich wszystkich albumów, mogli stworzyć już jakiegoś zabójcę (stawiam, że będzie nim "Echosystem"). A w tej chwili skończyłem słuchać "Karmy" i moim zdaniem, nawet to nie jest w całości świetne.
"Karmy" nie kupiłem ze względu na rekomendację Porcys w postaci rankingu utworów Heyów (i Nosowskiej solo). Kupiłem "Karmę" z uwagi na jej niską cenę 20 złotych w sklepie oraz jej status w dyskografii. To podobno najbardziej niedoceniany album grupy, najgorzej promowany, bez większych przebojów (tylko jeden singiel). Przedtem jednak był przecież okres fabrykowania piosenek na ognisko, szczęśliwie dość szybko wypalający się, a to naturalnie daje do myślenia, że grupa chciała na czwartym krążku dorosnąć, pokazać siebie z ambitniejszej strony, przestać celować w smarkatych słuchaczy... To miało się spełnić dopiero na "[sic!]". Rok 1997 przyniósł tymczasem grzeczniejsze kompozycje. Mam na myśli, że nie ma tutaj takich nudów i zgrywań jak "I Don't Know" czy "Je łe" z "?". Jego podstawowy problem jest jednak inny.
I tutaj chciałbym wprowadzić na Stojaki kolejny termin do słowniczka: brzegowiec. Nieraz bowiem spotykałem takie albumy, które najlepsze są na początku i na końcu, czyli po brzegach, a w środku jest już słabiej. Teraz na "rozkaz" nie dałbym rady tego zrobić, lecz mam wrażenie, że niejednokrotnie tak bywało przy poznawaniu muzyki. Te płyty trochę wkurzają, bo zaczynają się bardzo obiecująco, a okazują się potem przynudzać i dopiero pod koniec następuje wybudzenie. Trudno wytłumaczyć takie postępowanie u wykonawcy, choć nie wykluczam, że można. "Karma" to właśnie przykład brzegowca. Gdybym miał wskazać najlepsze kompozycje, wymieniłbym na pewno "Sio". Przed chwilą chciałem napisać, że rywalizuje z "Heledore Babe" o tytuł ich najpiękniejszego utworu, ale przypomniałem sobie, że ten drugi zawiera solówkę na gitarze klasycznej, stąd to wyróżnienie przyznaję pierwszemu. To ich najbardziej skupiona i stonowana kompozycja, sprawiająca wrażenie tęsknoty.
Dalej - traumatyczna "Katasza", orzeźwiające "Wodolanki", odjechany zamykacz, sensacyjni "Zakochani"... Patrzcie, wymieniłem łącznie trzy pierwsze oraz dwa ostatnie utwory jako moje Top 5 na "Karmie". W środku materiału muzycy wydają się natomiast lekko podsypiać, przez co słyszymy fragmenty zarejestrowane jakby "na odczep". Zwrotki "O podglądaniu" i "To trzeba lubić" są zwyczajnie nudne, średniawe. Sprawiają wrażenie niedopracowanych bądź niepotrzebnych, a na zaiskrzenie trzeba czekać do refrenu. Na odwrót z kolei przedstawia się "O suszeniu", który początkowo brzmi interesująco, ale rachitycznie śpiewane "ścielę się!" burzy miłe wrażenie. Główny riff w "Saskia's life" sprawia wrażenie lekko naciąganego, choć przy wejściu śpiewu Nosowskiej atmosfera próbuje osiągnąć poziom "Sio".
Nierówny album, zresztą jak każdy brzegowiec. Oczywiście, żaden fragment nie wywołuje złego wrażenia, ale jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B. W wypadku podbicia wyższego poziomu Hey się pospieszyli, potem ociągali się. To jest dobra płyta, owszem, tylko że oni chyba nigdy nie mogli rozprzestrzenić potencjału sięgającego przecież rejonów 9,5-10.
8,6 Hey "Karma" [Izabelin Studio 1997, grunge / rock alternatywny]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz