niedziela, 23 października 2016
Eola "Dang"
Przy słuchaniu tego albumu udało mi się wyciągnąć jakieś notatki, których używam w późniejszej treści tej recki. Wspominam o tym, bo nie umiałem początkowo ubrać w słowa tego, co dzieje się na "Dang". Można to porównać do opisywanych w poprzednią noc wyczynów Wsi - muzyka silnie oddziałująca w słuchacza psychicznie, pozostawiająca na nim trwały ślad, a jednocześnie enigmatyczna. Niestety, mimo użycia przyjemnych środków wyrazu, efekt w wypadku projektu Edwina White wydaje się tak mroczny, że przesadzony.
Co tu mamy? Nagrania śpiewów gospelowych (w tym jednego sztampowego 12-akordowego bluesa), pozbawione jakiegokolwiek udziału instrumentów, a przed wstawieniem na ścieżki - przefiltrowane i zapętlone. Na papierze wygląda to ślicznie, a owszem - słuchacz aż marzy, żeby powstała z tego muzyka harmonijna, niebiańska, nieskończenie piękna, ale przede wszystkim naturalna. Żeby doznać wstąpienia aniołów do serca, duchowego oczyszczenia, dotknięcia chmur... No cóż, za samą oryginalność (mimo że to nie debiut) od razu podwyższam ocenę "Dang". Ale prawdziwa postać... Już wyżej mówiłem, że to ciemniejsza rzecz niż bym się spodziewał. Precyzuję - wynik tego eksperymentu jest bardzo mieszany, a jeszcze bardziej mój odbiór.
Sprawa pierwszorzędna - jak byście odebrali sytuację, kiedy ojciec zostawia syna samego w domu, bezbronnego, bez ostrzeżenia? Ja tak po części odebrałem muzykę z "Dang". Zostawienie śpiewów bez żadnych wspomagaczy wygląda odważnie, ale i bezmyślnie. Piosenkarze w tej obnażonej (a przedtem i tak nagiej) odsłonie śpiewają jak zagubione, drżące istoty, które nie mają co ze sobą zrobić, chociaż stale próbują znaleźć ze swej sytuacji rozwiązanie. Składane z chórów tła stanowią jakby echo rozpaczliwych działań, ich wysoką powagę. Oczywiście nie określałem dokładnie tej sytuacji, lecz chciałem zadbać o uniwersalność jej postaci. Każdy miewa takie sytuacje i kompozycje Eoli to przeniesienie ich na inny grunt. Tylko że widzimy / słyszymy obraz niechciany, wzbudzający litość i współczucie, dający potrzebę znalezienia i zneutralizowania prowodyra. Ale wszystko to się stało bez naszego udziału, już dalej się nie dzieje - nie mamy na nic wpływu, możemy tylko drżeć o bohatera i trzymać za niego kciuki, co jeszcze mocniej smuci.
Opisując to w innej perspektywie: swoimi działaniami, które wypadają tak bardzo "spooky", Edwin skleja skalę końcami i niekiedy stoi w rozkroku na nich. Podkłady jak najbardziej brzmią naturalnie, lecz i zbyt głęboko - miejscami surowość śpiewów powoduje, że czujemy się jak w piekle, wbrew intencji muzyka. Co niektóre dźwięki dają wrażenie przejścia efektu G Major, po którym taki "Wrecking Ball" Miley Cyrus swego czasu był wiązany z samym szatanem. W prostszych słowach - po prostu straszą. Fascynują, ale i przerażają. Powoduje to, że performance pod względem technicznym jest rekordowo nierówny. Nie ma tu za dużo miejsca na profanum - jest za to nieogarnialny mistycyzm, który mocno rozkojarza.
Skąd więc względnie pozytywna ocena? Jak mówiłem - to nie jest jednoznacznie fatalna rzecz, sama w sobie wypada po prostu dwuznacznie. Odbiór ułatwiają niektóre fragmenty ("Daylong Breathing", "Future Hymns"), zbudowane mniej inwazyjnie i bez ciśnienia - co innego wówczas wspomniana ścieżka bluesowa. I na koniec - to przecież coś oryginalnego, bezpretensjonalnego; nie da się wskazać kogo innego, kto daje taką "jakość". Ale nigdy więcej tego chyba nie posłucham.
7,0 Eola "Dang" [Leaving 2016, lo-fi / gospel / new age]
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz