niedziela, 20 listopada 2016

George Dorn Screams "Spacja kosmiczna"




"Słuchawki w uszach, kubek gorącej herbaty parzący dłonie i zamknięte oczy. To jest ta chwila w ciągu dnia, która należy tylko do mnie. Kiedy jestem w pełni sobą i nie udaję nikogo. Gdy każdy dźwięk przeszywa moje ciało, a słowa doprowadzają do najgłębszych refleksji..." Mam z tym albumem mały problem. Nie chodzi o jego wysoki zresztą poziom (to już dość regularne w tym roku), tylko o facjatę. Wysłuchałem go za pierwszym razem w maju, a trzy miesiące później, zadowolony tą płytą, postanowiłem sprawdzić całą resztę ich dyskografii. I z pozoru można by powiedzieć, że George Dorn Screams grają typowy, niepotrzebny polski rock alternatywny ze skłonnościami do egzaltacji i płaskości. Niby prawda, ale tylko po części. Ta muzyka urzeka i angażuje, czuć z niej pasję, a także równowagę. Słucha się jej z dużą przyjemnością, płynie grzecznie i szlachetnie. I nie jest to kwestia gatunku, bowiem np. tegoroczny Kristen nie sięgał aż tak wysoko. Tworząc sobie "back-up", zauważyłem, że George'e od zawsze umieli tworzyć tak dobrą muzykę. A zgłębiona bliżej postać grupy okazuje się nieoczywista, co broni ich od ewentualnych zarzutów o schematyczność. Przy tym wszystkim sądzę, że muzycy byli zwyczajnie niedoceniani i źle traktowani.

Oczywiście nie mam na myśli sytuacji, że wszystkie płyty odrzucano. Pierwsza płyta "Snow Lovers Are Dancing", w tym roku obchodząca już 10 lat, odniosła duży sukces artystyczny i do dziś jest przy odpowiedniej okazji chwalona bądź wywyższana. Następne albumy, zwłaszcza mój ukochany w tej chwili "O'Malley's Bar", były jednak traktowane poprzez jej pryzmat i to dość niesłusznie. Debiut, choć jak najbardziej świetny (niewielka odległość oceny za najnowszym dziełem), był w ich wypadku zaledwie nieśmiałą wprawką. Próba powtarzania jednej melodii w tym samym charakterze na przestrzeni trzech utworów, rozpadające się końcówki dwóch innych - używanie takiego typu patentów wyglądało jednak niebezpiecznie dla ich wizerunku. Nie wyobrażam sobie, by byli odbierani jak taki Ed Sheeran czy zdrajcy z Coldplay, tj. jak zespół dla zbuntowanej nastolatki. Od popadnięcia w pretensjonalność ratował ich koncertowy attitude, natomiast obecność Jakuba Ziołka (Instant Classic, pozdrawiam) wyzwoliła w studiu ich potencjał. Tymczasem, kiedy w 2009 wyszedł sofomor, nie wszyscy byli zadowoleni. Albumowi gdzieniegdzie zarzucano bezduszność, jałowość, bezcelowość, czyli ogółem wszystko to, co w rzeczywistości go osławiło w moich oczach. "O'Malley's Bar" miał bowiem odwagę, siłę, hipnotyczność, surowość i konkretność. Każdy jego fragment był skonstruowany pojedynczo, na własny sposób (co sygnalizowały już nagrania z 2007 uwiecznione jeszcze w tym samym roku na "The Large Glass" posiadającym nawet dwa chyba najpiękniejsze ich utwory), a jednak w odzewie pojawiała się tęsknota nad nieśmiałością i niepewnością bytu z poprzednika. Przy dalszych albumach temat wracał niemal jak bumerang.

Myślałem zresztą nad przeglądem całej dyskografii George'ów z uwagi na poziom ich twórczości i coś robiłem w tym kierunku, lecz uznałem, że poziom moich recenzji nie utrzyma takiego ciężaru, zwłaszcza gdy opowiadam o grupie znanej mi dopiero od pół roku. Wciąż mimo to uważam, że są wyjątkowo ciekawą grupą na polskiej scenie muzycznej. Obok porządnego warsztatu kompozycyjnego, wyróżnia ich niejednoznaczność. Każdy poprzedni album przedstawia ich inne oblicze - zagubiony "Snow Lovers Are Dancing", bezkompromisowy "O'Malley's Bar", jazzowe horyzonty zestawione z korzeniami slowcore na "The Large Glass", shoegaze'owo-elektroniczny "Go Cry on Somebody Else's Shoulder", tradycja rocka alternatywnego na mini-kompilacji "It's Been a Long Time Since We Moved" oraz radiowy, polskojęzyczny "Ostatni dzień". Oni zawsze rozszerzali swoją paletę stylów i nie zamierzali być postrzegani poprzez pierwszy album, który koniec końców stał się wymijający. To dlatego właśnie uważam ich za niedocenianych. A teraz jest "Spacja kosmiczna" i gdy jej słucham, to jak dla mnie jest to pewna mieszanka wszystkich postaci, streszczenie całej poprzedniej twórczości George Dorn Screams. Brzmi nieco jak próba ustalenia pomiędzy nimi złotego środka na wypadek wyczerpania się dalszych pomysłów jeszcze przed osiągnięciem statusu "nic nie musimy", co jak na trudność tej ostatniej możliwości wygląda przezornie.

Poza charakterystycznymi gitarami, słyszymy partie bębnów Marcina Karnowskiego przypominające nieco wyczyny Tomasza Popowskiego, którego perkusja również budowała pierwsze płyty grupy (a który też się przeniósł do Instant Classic). Wokalistka Magda Powalisz natomiast ponownie śpiewa polskojęzyczne teksty swojej koleżanki, poetki Emilii Walczak, które, jak przystało na tego typu pisarza, można tłumaczyć jak się tylko chce. Otwieracz "Liczę do stu" zaczyna się jakimś wystrzałem w kosmos, sygnalizującym mocne wejście z przewidywaną koncepcją dla reszty, dzięki czemu mógłby znaleźć się w miejscu "Let Yourself Go" z "Go Cry...". Następny utwór, tytułowy, jest najswobodniejszy na albumie i ponownie rozwija wątki z trzeciego albumu studyjnego, jednocześnie jednak lecąc po swojemu, jakby pochodził z "Ostatniego dnia" bądź "It's Been...", a także głośno się w ogóle odzywając (temat z sofomora). Dalej przychodzą dwa śliczne utwory "Miriadami" i "Na końcu świata" oraz mniej śliczny "Koci szlak", przypominające o skromności i nieśmiałości ich debiutu. "W cieniu" ze swoim głośnym dźwiękiem, konstrukcją oraz "skierowaniem" odnosi się do "O'Malley's Bar", a grane na skuteczne 3/4 "Smutki" także do "The Large Glass". Album zamykają tajemnicze, mgliste "Począstki", których medytacyjność (szczególnie w drugiej połowie) kieruje ponownie do płyty z 2011, a także do "Ostatniego dnia".

Jakoś tak to wszystko wygląda, kiedy nawiązujemy materiał do reszty twórczości, co przecież sami GDS sugestywnie robią. "Spacja kosmiczna" jest mocnym, znakomitym materiałem, wymagającym jednak pewnego tła w meritum. Oczywiście, można tłumaczyć poziom albumu świetnymi utworami, lecz jak na ich z lekka stoicki wizerunek, to zwyczajnie za mało, aby móc się nim cieszyć bez winy. To w rzeczywistości przewodnik do poprzednich dokonań muzyków, trochę jak "Elseq 1-5" od Autechre; definicja ich "standardowego" jednolitego brzmienia, niezbędna w pewnym etapie kariery. Pewien dowód na to, że swoją niejednoznacznością unikali w swojej karierze celu pustych zachwytów i nie powinno się ich zupełnie lekceważyć, jeśli polubi się jakieś ich utwory, jako że na papierze mogło być na odwrót. Nie będę się dalej rozpisywał na temat tej potencjalnej dyskryminacji, gdyż już tak robiłem. W zamian chciałbym jeszcze pochwalić Jakuba Kapsę za jego partię melodyki w "Na końcu świata", idealnie i sensownie spinającą tę balladę; kandydat na najlepszą kompozycję 2016, mimo że nie chce mi się takiego rankingu robić. A, i okładka.

Artur Rojek grubo się nie pomylił, nazywając George Dorn Screams w czasie ich debiutu najciekawszą gitarową grupą w Polsce, czym miał wytłumaczyć ich obecność na Off Festiwalu.

9,1 George Dorn Screams "Spacja kosmiczna" [wydanie własne 2016, post rock / rock alternatywny / shoegaze / slowcore / AOR]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz