piątek, 4 listopada 2016

ASC "No Stars Without Darkness"




"I znowu to samo". Nie wiem, czy to przez złe kalibrowanie skali ocen, czy naprawdę mocną konkurencję, ale na tę chwilę mamy nowy tegoroczny "numer 1" z zagranicy. Zakładając tego bloga jeszcze w tym roku, nie spodziewałem się, że w ciągu tych sześciu miesięcy odkryję, uwaga, osiem "płyt dekady". Załóżmy, że przedział 9,5-9,9, który wyznacza płycie ten tytuł, gwarantuje jej takie moje top 40 w podsumowaniu. Z drugiej strony, oceny 10,0 nie sypię byle klasykom tak jak Pitchfork, gdyż prawidłowe 10,0 usłyszałem tylko raz. 9,9 tak naprawdę też. Dlatego nie chcę się swojej skali czepiać, nawet gdybym w nią wątpił. Mam nadzieję, że mnie zrozumieliście - "No Stars Without Darkness" jest bliskie absolutu, z czym paradoksalnie nie chciałem się godzić.

I to nie dlatego, że na tej płycie teoretycznie nie ma nic, mimo że to akurat prawda. Na piątej płycie ASC (muszę sprawdzić poprzednie cztery...) nie ma śpiewu, gitar, prawie żadnych podkładów ani konkretnych bitów. Niczego tak jakby konkretnego. Są tylko dźwiękowe kałuże. Rozległe jakby po obfitym deszczu, bo trwające co najmniej siedem minut każda. Ewentualnie znajdzie się na nich trochę "listków", lekkich uderzeń klawiszowych, bądź jeszcze skrawkawe sample. Ale na tym koniec. Prawie nic chwytliwego nie doświadzy się przy słuchaniu "No Stars", trwającego zresztą 70 minut. Tylko że właśnie "prawie", a "prawie" oznacza wielką różnicę. W tym wypadku chwytliwe okazują się właśnie owe kałuże. A w jak wysokim stopniu, zaraz opowiem. Inna sprawa, że ogólna postać wydaje się pretensjonalna, gdy patrzymy na tytuły i artwork; również ona mogłaby negatywnie nastawiać.

W ogóle dziwi mnie, że nie chciałem się godzić z idealnością "No Stars Without Darkness". Od pewnego czasu słucham właśnie dużo takiej głębokiej elektroniki (ambient, minimal techno) i szukałem albumu, który byłby doskonały na całej długości. Często jednak trafiałem na wydawnictwa, których najlepszymi fragmentami były te, dla których poznawałem całość, a reszta okazywała się jednak taka sobie. Zdążyłem pogodzić się z tą myślą przed odsłuchem ASC i byłem przekonany, że to będzie raptem 3 na 9 melodii do ciągłego obiegu oraz reszta okazjonalnie. A tu co? Praktycznie wszystkie kompozycje zwyczajnie porywają i wciągają, nie pozwalają słuchaczowi się uwolnić od siebie. Każda prosi się o postawę "Play it until I hate this" - i niby mógłbym tak postępować, aby być bardziej trzeźwym w ewentualnej krytyce "No Stars", w tej chwili sprowadzającej się zaledwie do detali (np. "Surrounded by Silence", "Nothing More to Give"). Ale powstrzymam się, ponieważ, jak wcześniej mówiłem, tyle czasu czekałem na jakiś diament, którym może być nowa płyta ASC.

Tego nie warto dalej opisywać. To trzeba przeżyć. Mówię poważnie. Sam prawie odpłynąłem z Morfeuszem przy tych dźwiękach, zwłaszcza że słuchałem ich wieczorem.

9,3 ASC "No Stars Without Darkness" [Silent Season 2016, ambient]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz