piątek, 30 września 2016
Kombajn do Zbierania Kur po Wioskach "Karmelki i gruz"
"Wiem, że Redakcja będzie się krzywić na tak wysoką ocenę. Wiem, że na 5 gwiazdek zasługują tylko Ciemne Strony Księżyca i Led Zeppelin. Ale jeśli przesłodzone nudziarstwo Alana Parsonsa dostaje ponad 3 gwiazdki... sprawiedliwości musi się stać zadość." Tymi słowami w 1997 nieodżałowany Tomasz Beksiński kończył recenzję "Stille" niemieckiej Lacrimosy zamieszczoną w czasopiśmie Tylko Rock, przetrwałą do dzisiaj. Tym samym wytłumaczył wystawiane 4,75 gwiazdek dla swojej grupy życia, którą nazywał nie tyle zespołem, co Zjawiskiem. Najbardziej autentycznym w jego oczach wykonawcą nurtu w swoim czasie. Nie przywołuję tego w celu porównań do mojego stosunku z omawianym w ten piątek albumem. Jest inny powód. Wróć - są dwa inne powody.
Primo. Zauważyliście ten kult starych albumów, obwoływanie ich klasyką? Cały czas stawia się je nad resztą nie tylko za (niekiedy tylko rzekomo) znakomitą zawartość, ale i za status. Na siłę trzeba potwierdzać, że ludzie to coś kochają i dokładać niepotrzebną cegiełkę na stos. Mam na myśli to samo, co wymienia Tomek w cytacie. W zamian odrzuca się młodszych konkurentów o wysokim potencjale. Rozumiem całą tę wpływowość, klasyczność, ale czy świeższe pozycje nie mogą nikogo inspirować? Im też należy dać szansę. Ja, przy oglądzie i ocenie każdego albumu staram się być beztroski i jeśli wszystko gra, jestem gotów propsować materiał. Bo gdy będziemy tak odrzucać nowe albumy, coraz kolejne dekady staną się nijakie muzycznie dla poważniejszej partii recenzentów, a pisanie o muzyce stanie się bezużyteczne. A przecież muzyka dojrzewa, ciągle pojawia się coś nowego. Piszę tak także na wypadek, gdyby kogoś zadziwiały wysokie oceny na moim portalu. No fakt, na Pitchforku płyta roku ma ocenę około 9,2. U mnie jakieś 9,6, przy czym już na poziomie 9,3-9,4 rozwija się konkurencja. To właśnie świadectwo tej mojej radosnej postawy do muzyki. Z cytowanego fragmentu wynika, że Beksińskiemu wówczas przyświecała podobna zasada. Że nawet dzisiaj można znaleźć coś genialnego. I nieważne, że w tej samej recenzji powiedział: "rock umarł", a w radiu nie da się usłyszeć dobrej muzyki. Dla niego przynajmniej Lacrimosa była tym promykiem nadziei pomiędzy tą mizernotą.
Segundo. Dzisiaj recenzenci w obrębie jednego portalu, np. Porcys, Teraz Rock wydają się nie mieć własnego, odosobnionego zdania. Owszem, mogą mieć inną opinię względem tej z innego portalu, ale nieraz, gdy jest masowo popierana przez resztę redakcji, mam wrażenie, że inny pogląd na to coś dla nich nie istnieje. Jest ich wewnętrznym aksjomatem. Na przykład na Porcysie wszyscy odrzucają Comę, Peszek czy nowych Avalanches, i niby mogą tak myśleć jedyni, ale nie dopuszczają sobie, że jakiś ich współpracownik będzie deklarował inaczej. W takim mniejszym wszechświecie jedno odosobnione zdanie wydaje się być zagrożone ostracyzmem. Na Teraz Rock bywa podobnie. Na siłę popierają Acid Drinkers, Elektryczne Gitary, Chemię, tam też nie widać możliwości, by ktoś się przyczepiał. I tak mogło być na Tylko Rock, poprzedniej inkarnacji pisma. Tomasz Beksiński przedstawił się tu bowiem, jakby był w sprawie Lacrimosy wyjątkiem. Ta sytuacja pokazała, że miłość do mniej znaczącej płyty bywa odbierana podejrzliwie, ale ma prawo zaistnieć. Także i dziś są takie przykłady, np. artykuły Pawła Walińskiego, który był ochrzaniany za wystawianie na Interii 1/10 Margaret, Tokio Hotelowi, Brzozowskiemu lub dla odmiany 10/10 Stankiewicz. Za każdym razem okazał się być tym samotnikiem (z czasem jego stronę chciał brać jeszcze Samborski, ale dwie osoby na... ile? Nie tak mało, co?) względem współtworzących to społeczeństwo czytelników Interii, autorów komentarzy pod reckami. W przytoczonych przykładach nie ma jakby zezwolenia wewnątrz jednej komuny, jak jeden stwierdził, tak muszą wszyscy. Dlatego zakładając Stojaki, nie dopuszczałem sobie opcji, by kogoś zapraszać do współpracy. Tym samym pozbawiałem siebie możliwości konfliktu racji.
Od tamtego momentu mijają już trzy miesiące. Przy tej okazji zauważyłem, że powoli dobijam liczbę 50 płyt. W efekcie postanowiłem przygotować was na mój coming out. Zrobiłem dość szybko po sobie omówienia dwóch pierwszych albumów tego wykonawcy, aby przenieść was właśnie tutaj. Tak, dobrze myślicie, teraz opowiadamy o mojej polskiej płycie wszechczasów i to oni, którymi was męczyłem w ten wrzesień, są jej autorami. To dlaczego dokonałem przy tym takiego wstępu? Ten album jest naprawdę młody - pochodzi z roku 2011, a przecież gloryfikowanie jakiejś słabiej znanej i niewpływowej płytki wygląda bardzo podejrzliwie, dlatego chciałem pokazać, że nie jestem w tym jedyny i podrzuciłem tekst Beksy jako punkt odniesienia. Zaraz ktoś krzyknie: ale w 1997 roku był "OK Computer". Uprzedzam: facet na czymś takim się nie skupiał. Dla niego istniała muzyka przede wszystkim progresywna i czarna. Poza tym, w 1997 już było coś takiego jak Sierżant Pieprz czy Ciemna Strona Księżyca. Aha, i kto dzisiaj kojarzy Lacrimosę? Nie sądzę, żeby była jeszcze tak powszechnie znana, mimo kultu jednego z jej fanów, jakim był redaktor i dziennikarz Tomek.
Na etapie "Karmelków i gruzu" Kombajn do Zbierania Kur po Wioskach to grupa inna niż przedtem. Dojrzała w prawidłowym znaczeniu tego słowa (inaczej: zero pseudo-avant), poważniejsza, w innym składzie, surowa i w ogóle bez cukru. Za trzecim razem - a może i szóstym, licząc demówki oraz płytę ich side-projectu Materac - Zagański i Koper nie mieli zamiaru bawić się w ewentualną naiwność i luźność. Nie o to zresztą chodziło w ich muzyce, oni stawiali na jak największą naturalność. I to, łącznie z tekstami Marcina (który wyhodował sobie brodę w tym czasie), pozostało na ich ostatnim albumie. Tym razem jednak słychać obnażanie siebie. Grupa w odmienionym zresztą składzie (wymieniono trzech członków) gra bowiem soczystego rocka w tradycyjnym instrumentarium; bez stylu hard, bez wyczuwalnej popowości, bez jakichkolwiek eksperymentów i klawiszy (poza ewentualnym śpiewaniem "przez telefon", co sam akurat uwielbiam). W utworach co prawda odzywa się tradycyjna kombajnowa neuroza wyznaczana przez tęskną gitarę Pawła Koprowskiego oraz postać Marcina Zagańskiego, lecz ta miesza się płynnie z partiami pozostałych instrumentów. Na krążku słychać, że co chwila jakiś muzyk chce się wyróżnić, jego instrument próbuje grać na pierwszym planie. Nie mówię tu wyłącznie o gitarze prowadzącej Witolda Przepióry - basista i perkusista również mają swoje wyraźne momenty przez cały album. W gruncie rzeczy to wszyscy otrzymują tutaj swoje sprawiedliwie rozłożone 20%.
Pojawia się naturalne pytanie - czy ktoś tak już grał? Na początku chciałoby się zarzucić, że tak, ale: w hard rocku często gitara próbuje samotnie atakować słuchacza. W rocku progresywnym właściwie podobnie, choćbyśmy mieli wszędobylską tęsknotę i powagę. Nowa fala z kolei stawiała tylko na bas, klawisze i perkusję, natomiast wychodzący z niej sophisti pop... a nie, już tłumaczyłem. Przy okazji to dziwne, że ten gatunek kiełkował z punk rocka, skoro po drodze były nowa fala i new romantic. Indie rock, brit pop i muzyka Beatlesów nie miały z kolei tak gorzkich melodii, a te stanowią 95% "Karmelków". Pojawiają się też jakieś imitacje noise'u czy shoegaze'u, z tym że nigdy nie są dominujące. Jedyny zespół grający tak tradycyjnego, klasycznego rocka, który przychodzi mi do głowy, to Dire Straits, ale ich muzyka miała na sobie wyraźną łatkę elvisowego rock'n'rolla. I nagle okazuje się, że polski zespół stworzył najbardziej zrównoważony album rockowy w historii. Gdy dodamy niełatwą do ogarnięcia lirykę wokalisty, określenie grupy oryginalną okaże się tak oczywiste, że niepotrzebne.
Nie tylko to świadczy o wielkości ich trzeciego albumu. Zespół nie zapomniał o porządnych kompozycjach. Każda z dziesięciu ścieżek, chociaż jedzie na najwyższych obrotach, to przynajmniej się przy tym kontroluje. Tego należałoby oczekiwać po stylu obranym na "Karmelkach" i to otrzymujemy. W gruncie rzeczy już przy pierwszym przesłuchaniu wiedziałem, że mam do czynienia z najdoskonalszym albumem w polskiej muzyce. Słuchając po kolei: niebezpiecznej "Gwiezdnej tragedii", poważnego "Snu kaskaderów", najbardziej beztroskich "Pistoletów", dwulicowego "Tulipana i ćmy", szczytujących "Wysokich obcasów", skoncentrowanego "Dubrovnika", złożonych "Zegarów", smutnego "Radia morświnów", niemalże patosowego "Tornada" i epickiego tytułowego zamykacza. Praktycznie przez całe 53 minuty. Jeśli ktoś mi nie wierzy, żeby to było tak genialne, to naprawdę polecam przesłuchać. Właściwie komuś takiemu dałbym do sprawdzenia wszystkie trzy albumy Kombajnu po kolei, tylko nie po sobie. "Karmelki" z uwagi na całe swoje jestestwo nie robią dobrze zestawione z poprzednimi albumami, funkcjonują przede wszystkim jako osobność. Właściwie to jako absolut. Nie chciałem opisywać tego wszystkiego dokładnie, bo nie mam ochoty pisać wyłącznie typowych recenzji. Zresztą nigdy nie jest łatwo w wypadku takich pięknych zapieprzaczy.
Ludzi oczekujących na domknięcie sensacji rozczaruję - niestety nie będę wystawiać 10,0. W praktyce mógłbym to wytłumaczyć jedną drobną wadą albumu, której jednak i tak nie trzeba przytaczać, skoro ten szczegół w obliczu całego dzieła okazuje się nieistotny. Z drugiej strony, swoje prawdziwe 10,0 odkryłem gdzie indziej. I jest to zupełnie inny album, który powstał na długo przed tym i nie w Polsce. Drugiej takiej płyty na razie nie chcę mieć. Wciąż, "Karmelki" są moim zdaniem największym osiągnięciem polskiej muzyki w ogóle. Już wam to tłumaczyłem prosto w oczy, więc czas przestać. Dodam tylko, że panowie dzięki "Karmelkom" powiedzieli wszystko i w tej chwili niczego dalej nie muszą. Na razie zawiesili działalność koncertową, podobno robią czwarty album. Nie oczekuję, żeby był polską "Elodią", o ile zaistnieje - coś takiego to już nie na moje nerwy. A że jeśli będzie w ogóle, to będzie bardzo dobry - wiem na pewno. Udowodnili, że nie potrafią niczego doszczętnie popsuć.
Pięćdziesiąta płyta odklepana.
9,8 Kombajn do Zbierania Kur po Wioskach "Karmelki i gruz" [Mystic 2011, rock alternatywny]
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz