Syndrom drugiej płyty. Co to takiego, pewnie wiecie, ale niekumatym powtórzę. Sytuacja, że ktoś stworzył świetny album debiutancki, a potem dużo słabszy drugi krążek. Tylko że sytuacja skraca się do tego, że drugi album, o ile się nie spodobał, trzeba skrytykować za to, że jest drugim albumem, a odzywka "nie podoba mi się, bo tak" to zarzut niedozwolony jako subiektywny. A dokładniej: jeśli sofomor brzmi inaczej, psioczy się, że wykonawca porzucił tamto brzmienie i dawniej był lepszy. Ale jeśli brzmi tak jak debiut, wówczas jojczy się na wtórność i komentuje się, że powinni próbować coś nowego. Natomiast gdy połowa jest tak, a połowa tak, zarzuca się, że "album przejściowy". Moim zdaniem tego terminu nie powinno być. Gdy Interpol nagrali "Our Love to Admire", redaktor z Nowej Muzyki w swej recenzji przypomniał pojęcie syndromu trzeciej płyty. Gdzieś indziej czytałem o syndromie czwartej płyty, ale nie pamiętam gdzie, tym bardziej że nigdzie nie mogłem tego znaleźć. Debiut Pro8l3mu wg Filipa Szałaska został określony jako album przejściowy, co niby zrozumiałe, biorąc pod uwagę, że przedtem był sławetny mixtape, ale dalej, tu był oficjalny debiut. Dopiero w magazynie Gitarzysta zauważyłem, jak niemal rozłożono ten mit wraz z recką "Junk of the Heart" Kooksów, ale go nie rozbito. Słusznie jednak podejrzano, że te syndromy właściwie rozkładają się porówno po wykonawcach.
Nie przepadam też za terminem nowej rockowej rewolucji. Nie chodzi mi o samych wykonawców, a raczej o opracowanie nurtu. A właściwie o samą jego nazwę. Nowa - taką samą mógł być grunge, tylko w jego wypadku ktoś pospieszył się z osobną nazwą. Rockowa - dobra, wtedy tak. Jednak wielu wykonawców szybko poszło w elektronikę, np. Strokes, Bloc Party, Kasabian, Coldplay (?), u nas Kumka Olik. Nie mam na myśli tylko brzmień klubowych, a po prostu ogółem, rzeczy mało rockowe. Z drugiej strony, już wcześniej jakaś sympatia do dyskotek tliła się u takich The Rapture (w ogóle, do nurtu wtrącano też dance-punkowców). Rewolucja - znowu, swego czasu faktycznie była to alternatywa w pełnym znaczeniu, bo miała także przy takim rozszerzeniu swoich konkurentów. Nie wnosiła jednak nowych trendów do muzyki (to nie przytyk, pop, rap i mainstream poszły wtedy w dół dla odmiany, celowały w "breaking new ground for terrible") - to tylko było umacnianie tradycji indie rockowych, po prostu dosyć częste. Tak czy siak nowa rockowa rewolucja nawet swego czasu była nieścisłym pojęciem.
Dlaczego wtrącałem to wszystko przy tym albumie? Z pozoru na taki wygląda, trzeba przyznać. Zespół alternatywny, drugi album, niektórzy wskazywali na elektronikę po przesłuchaniu. Czasami tylko tyle starczy, by z miejsca kopnąć krążek. Ale to Kombajn, z którym sprawa jest skomplikowana, by nie powiedzieć, że trudna. O wszystkim powiedziałem zresztą przy "Ósmym piętrze", w recenzji którego są argumenty także przeciw psioczeniom na sofomor, zatem obalę jedynie klubowość materiału, do której elektronika prowadzi myślami jojczących. Starałem się tę taneczność wyłapywać przy słuchaniu albumu. Lista ułożyła się tymczasem tak: syntetyczne podkłady w kilku utworach, trochę syrenawych dźwięków, trochę też partii ksylofonu, a także sample i mowa komputera. Z tymi podkładami swoją drogą, to nie okazały się one jakoś agresywne. Były wręcz nieśmiałe i zamiast rozkazywać tańczyć, tylko po cichu podpowiadały. Jeśli ktoś nie wierzy, proszę posłuchać. Nie bez kozery nie podałem tytułów utworów, gdzie dokładnie to słychać, bo wtedy można poznać cały album dla dokładnego sprawdzenia, a do samego odsłuchu naprawdę zachęcam.
Zresztą na takie przemyślenia, jak te z początku, poświęcam inny blog (już skasowany - edit z 12 marca 2017), którego jednak nie aktualizowałem już miesiąc. Ostatnio nie mam już tak bujnych czy zdecydowanych myśli do rozprawienia przed światem, a jeśli już, to pasują one bardziej na moje recenzje muzyczne. Tak jest na pewno przy Kombajnie do Zbierania Kur po Wioskach. Moim zdaniem, ta grupa ma po prostu świetny kunszt, porządny na tyle, by burzyć mity i jęczenia ludzi złej woli w sprawie takiej muzyki. Ponadto niełatwo mi opisać go tak bardziej szczegółowo, piosenka po piosence. To znaczy, mógłbym, ale nie na tyle, by rezultat spodobał się mi samemu - a mówię o grupie oraz sprawach z nią powiązanych, ponieważ przygotowuję małą niespodziankę do bloga. Próbowałem już raz robić recenzję "Lewej strony literki M", ale była moim zdaniem nie najlepsza. Nie odniosłem się wówczas ogólnikowo do grupy, a przecież ich materiał na to zasługuje. Nie, nie zwariowałem. To jedna z tych kapeli, która według mnie nie zaliczyła w swojej karierze ani jednego utworu na indywidualną ocenę negatywną. Ich najsłabsza melodia osobno zasługuje na aż 5,5. Dalej taki ranking nie trwa za długo, jeśli bierzemy pod uwagę wszystko do ósemki.
A poza tym - z jak równym do siebie tempem zasuwają cztery pierwsze utwory na "Lewej stronie literki M". Jeśli to miał być ten pop, to zgoda... choć wtedy musieliby mieć lepsze pojęcie o muzyce, a gdzie Kombajn powstał, tenże fakt wyklucza taką sytuację. Nie, żeby byli głupi, ale naprawdę, wydają się żyć we własnym świecie, co szkodzi ich otoczce. Tylko że ja wyznaję zasadę "nie oceniaj książki po okładce".
9,3 Kombajn do Zbierania Kur po Wioskach "Lewa strona literki M" [Polskie Radio 2006, rock alternatywny / rock eksperymentalny / indietronica / rock psychodeliczny]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz