piątek, 16 września 2016
Mateusz Franczak "Long Story Short"
Bez owijania w bawełnę - nie spodziewałem się tak doskonałego wydawnictwa aranżowanego na gitarę. Jestem w sumie zaskoczony, bo na papierze to nie miało obowiązku się udać. Gatunkowo debiut współpracownika formacji How How i Daktari powinien zaliczać się do zwykłego folku. A ten styl, nie dość, że wyświechtany, to jeszcze nieraz cierpi konflikt formy z treścią. Problem z wieloma singer-songwriterami jest taki, że ci często popadają w gitarowe maniactwo. Mam na myśli taką zasadę: nieważne, że śpiewasz np.: "będę cię kochał dopóki nie skończymy siedemnastki", "i kłam że kochasz mnie", "trzeba wiele żeby znać faceta", ważne, że szpanujesz gitarą. Nie skupiasz się na kompozycji, tylko na wizerunku. Co prawda niektórzy próbują wyłamać się ze schematu i stawiają na przekaz, ale i tu nie ma gwarancji sukcesu, przypomnieć choćby zeszłorocznego Sufjana, u którego kulały niektóre kompozycje lub projekt Stara Rzeka, którego dwa albumy miały być genialne, a były tylko fajne (co kiedyś wytłumaczę na Stojakach).
Tymczasem "Long Story Short" okazuje się chyba najbardziej organicznym nagraniem, jakie poznawałem w ostatnich miesiącach. Czuć, że facet na poważnie wziął sobie do serca, że mniej znaczy więcej i trzymał się tego tak w formie, jak i w treści. Już same tytuły utworów mówią dużo: "Hiding", "Crawling", "Drifting", "Wailing", ot po prostu same -ingi. Jak twierdzi natomiast nazwa płyty, nie zanosi się tu na wydumaną muzykę - i faktycznie, z "zabrudzonych" nagrań kierowanych przez gitarę akustyczną płynie duża tęsknota i pokora. Najmocniej czuć to wszystko w pierwszych trzech utworach albumu. Nie żeby gdzieś po drodze Franczak tracił na swoim polocie, lecz tamte ścieżki wywołują u mnie akurat największą chęć na uśmiech. Niezbyt dbały sposób wyprodukowania albumu skutecznie podkreśla wymowność wszystkich kompozycji. Do tegoż dążą też stosowane nieraz improwizacje na strunach. Mateusz śpiewa mało, bo tylko w trzech utworach na dziewięć, lecz robi to z tą samą pasją i luzem, co przy brzdąkaniu. Te jego wszystkie wzdechy oraz zawodzenia wzbudzają u odbiorcy poczucie pewnej autentyczności bijącej od gitarzysty. Słuchacz nabiera prawdziwego ukojenia przy muzyce, o czym większość pozostałych singer-songwriterów tylko marzy lub jest niesłusznie przekonana.
Na ogół zatem krążek ów to przyjazne spotkanie z człowiekiem i jego gitarą. Chociaż nie tylko, szczerze mówiąc. W niektórych ścieżkach można usłyszeć drugą gitarę, elektryczną. Mimo jej zwyczajowo innego zastosowania, solówki i szumy na niej grane brzmią podobnie bezpretensjonalnie, wręcz wzmacniają wykształcany klimat. Po drodze znajdziemy też elektroniczny utwór szósty, lecz trwa on tylko 38 sekund, dzięki czemu można go traktować za zwykły przerywnik. Za sprawą tego jednak zróżnicowania nie ma popadania w absolutną nagość czy mętność kompozycyjną. Nie wyobrażam sobie lepszych ostatnich sekund do tego nagrania niż dźwięków prawdziwej orkiestralnej tuby. Bez gdzieniegdzie słyszanej na krążku melodyki też byłoby tak trochę pusto. Wszystko zostało wszakże zastosowane w takich ilościach, że zachowano na "Long Story Short" to charakterystyczne rozluźnienie.
Anglojęzyczne liryki zapisane do trzech utworów nie zawierają w sobie dziwnych metafor. Razem wyglądają głównie jak urywki z pamiętnika chłopaka, którego zawiodła miłość. Temat, który mógłby równie dobrze pasować do muzyki pop, rock, każdej właściwie. Dzieło opiera jednak swą siłę na budowanej przez siebie, nienapiętej aurze. Ten obraz, z pozoru niezobowiązujący, wręcz niepotrzebny, jest jednak przydatny człowiekowi. Brzmi zaskakująco idealnie jak na porządny piknik, jazdę rowerem, spacer po polu, łowienie ryb... Nie mam oczywiście pojęcia, co robi Franczak po godzinach, mógłbym się go spytać, ale domyślam się, że często przebywa właśnie na łonie natury, bo to stąd musiałby czerpać muzyczne inspiracje. Jednocześnie - to nie jest żaden twórca "muzyki życiowej drogi", grający dla nieśmiałych dziewczyn i pozujący pretensjonalnie na naturalnego chłopaczka o dużym sercu. Z drugiej strony, trudno mi pomyśleć, żeby tak surowy w formie materiał był wydawany np. w latach 70-tych, kiedy tacy muzycy mogli lepiej się przebić.
9,0 Mateusz Franczak "Long Story Short" [Too Many Fireworks 2016, folk / lo-fi / folk rock]
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz