To jest subiektywna recenzja. Właściwie jak każda inna na Stojakach, choć po takich słowach tutaj będzie ci się wydawać, że nie słucham tej grupy tak chętnie, że ignoruję jej dokonania, itepe itede. To oczywiście nieprawda. Szanuję chłopaków jak najbardziej, wierzę, że byli mistrzami, a poza tym mam swój ulubiony utwór z ich repertuaru ("D'yer Mak'er"). Do tego miałem szansę słuchać ich drugiego albumu, w kawiarni - jak do tego doszło, to skomplikowana historia, ale spodobało mi się zdecydowanie. Faktycznie, łatwo zarzucić czwórce przecenienie i przereklamowanie. Jeśli dobrze pamiętam, płyta sprzedała się w 40 milionach egzemplarzy, głównie dlatego, bo nie chcieli wypuścić na singlu "Stairway to Heaven", a jak ambitna jest ta kompozycja, wszyscy mieli okazję słyszeć. Nie mam jednak zamiaru krytykować albumu za jego pozycję. Jego podstawowy problem leży gdzie indziej.
Na pewno należy pochwalić sekcję rytmiczną, za skuteczność oraz dużo ambicji i pomysłów na siebie. Styl gry na gitarze wykorzystany w "The Battle of Evermore" oraz "Going to California" mógłby stanowić podstawę najdoskonalszej kompozycji wszech czasów - kto wie, może tak kiedyś nastąpiło? "Rock'n'Roll" ze swoją energią idealnie nadaje się na zamknięcie albumu, chociaż jest na drugiej ścieżce. Także kanciasty "Black Dog" został zagrany z wysokim skupieniem jak na strukturę i za to ponownie szacunek. Najsłabszy kompozycyjnie "Four Sticks" wciąż posiada sensowne zwrotki, tudzież ożywiającą końcówkę. "Stairway" ma idealny wstęp (flet, proszę państwa, flet!!!); "Misty Mountain Hop" - zakręconą strofę; nie zapomnijmy też o sterylnym zamykaczu.
Fajnie więc, że "IV" próbuje być materiałem idealnym i na wszelkie kierunki rozwiniętym. Za wspomniane ambicje muzyczne panowie otrzymują zresztą kilka punktów; powiedzmy, że sześć, siedem. A jednak czwórki słucha się ciężej, bo kiedy słyszę w tym samym czasie Roberta Planta jęczącego na wszelkie sposoby... Rozumiem, że tak robią niemal wszyscy hard-rockowi wokaliści, ale po 40 minutach ostatniego odsłuchania miałem go już dość. Wydaje mi się, że za bardzo uwierzył w epickość materiału, rejestrowanego zresztą na setkę, zapominając przy nagraniach o samym sobie i się galopując. Bardzo mi smutno, jak wiele obiecujących momentów na czwórce, w tym i te przedtem pochwalone, zostało solidnie obślinionych przez śpiew. Do końcówki w postaci coverowanego "When the Levee Breaks" chyba na siłę dośpiewał "going down", bo nie pasuje to do oryginału ze swoją ekspresją ani tym bardziej repetycją, a przynajmniej się tak domyślam, bo go nie słuchałem. Podobną siłę trucia ma "bring it back" w pakiecie z ujadaniem (inaczej tego nie nazwę) w ścieżce trzeciej. Lepiej słuchałoby mi się chyba instrumentalnych wersji. Nie wiem, to chyba tylko moje podejście, bo wszyscy inni recenzenci wystawiają temu materiałowi wyłącznie maksymalne oceny. W najlepszym razie - tylko przez utwór czwarty, a poza tym pewnie próbują nie tykać Planta. Bo moim zdaniem jednak facet zawalił ten album. Na szczęście tylko jako 1/4 zepów - reszta spisała się lepiej.
6,7 Led Zeppelin "IV" [Atlantic 1971, hard rock / folk rock / blues rock / rock psychodeliczny]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz