Mam, powiadam ci, niesłychanie głupią minę, ile razy ktoś w towarzystwie mówi o niej. Szkoda, że tego widzieć nie możesz. A cóż dopiero dzieje się, gdy mnie ktoś zapyta, jak mi się podoba!... Podoba? O, jakże znienawidziłem to słowo! Cóż to musi być za człowiek, któremu się Lota tylko podoba, któremu serca i duszy nie wypełnia po brzegi! Podoba?... Niedawno pytał mnie ktoś, jak mi się "Osjan" podoba!
Ugh. Dałem kiepski cytat. A zresztą, czytelniku, pewnie walnąłem ci spoilera. Jeśli wchodzisz tutaj skądś indziej niż ze strony głównej, na której można zobaczyć od razu jakie podałem znaczniki, już się domyślasz, w jakim charakterze będę o tym opowiadał. Cóż, przyznam od razu, że układałem sobie plan do tej recenzji. Wypisałem wszystkie istotne składniki do zawarcia w jej treści, wstawiam je teraz tu skrupulatnie... Nie no, nie chcę być cholernie perfekcyjny. Nie mam na celu jakiegoś obezwładniającego tekstu, który przyciągnie mózg w stylu ferrofluidu. I tak zginie on w internetowej otchłani, okaże się zapomniany przed publikacją... Nie jestem jak Piotr Rogucki, który ze swoimi tekstami zamiast wejść do Galerii Sław, okazał się kontrowersyjny, co dzisiaj jest wyjątkowo widoczne. A, i jeśli nagle zrobiło ci się przykro o mnie i przedwcześnie chcesz powiedzieć "o jeju przepiękne", to się nie waż, bo popadnę przez ciebie we wstyd. Wystarczy samo "hmm, ciekawy tekst".
Swoją drogą, takie komentarze moim zdaniem są w tej chwili nieistotne. A już na pewno dla autora tego artykułu na Vice, którego nazwiska z totalnego szacunku nie wymieniam. Mówi on tam, że proste opinie, wybebeszane w sieci, straciły swoją wartość i są kompletnie niepotrzebne. Wprawdzie mógłby zrozumieć to u co bardziej doświadczonych krytyków, lecz od postępujących w ten sposób normalnych ludzi, zwłaszcza własnych znajomych, wymaga większych konkretów (dlaczego tak ściślej coś mogło cię zachwycić lub obrzydzić? co twoim zdaniem warto wyróżnić teoretycznie?). Robię wam to streszczenie, gdyż tekst jest dużo dłuższy i można go nie od razu zrozumieć, niemniej obiektywnie sądzę, że facet pisze tam wiele prawdy. Co z tego, jak ogłoszę, co lubię, czego nie, do tego w jaki sposób? No właśnie, to dalej będzie tylko opinia. Bloga zakładałem przede wszystkim po to, by jakąś tam muzykę proponować lub kwestionować jej jakość, a wokół jest po prostu wiele więcej fajnej muzyki, niż by się wydawało i zależy mi, żeby czytelnicy byli tego świadomi.
Facet, który ostatnio wykazał u siebie kryzys wieku średniego (o tym opowiem więcej w swoim czasie), ale i pomógł ostatnio zrozumieć moje własne rozterki ze września, proponuje pod koniec, żeby początkujący ćwiczyli pisanie recenzji - no takie właściwie nie istnieją, ale nazwijmy to po swojemu - obiektywnych. W sensie, że bez korzystania z niby-"kategorii" wymienianych przez niego w drugim akapicie. Czy to wspieram? Z jednej strony wiele pisałem już takich bardziej błahych tekstów i po lekturze tego artykułu czuję się zwyczajnie niespełniony. Jeśli jednak nie mam do powiedzenia niczego więcej ponad "dobre", to oznacza, że to po prostu jest dobre. Niestety nienawidzę powtarzać frazesów wykorzystanych w innych recenzjach, bo nie zamierzam tworzyć tekstów wtórnych, niewydajnych i po fakcie, a naprawdę nierzadko taka sytuacja mnie do tego wymusza. Z drugiej strony mamy przecież wyhype'owane wszakże, ale dalej "bycie sobą", a poza tym np. po napisanych według tego wzoru pustosłownych fragmentach recenzji "Tomorrow's Harvest" na Porcys, przeciętny człowiek nie wyniesie prawie nic. Po drodze pojawia się dla równowagi nieszczęsne klasyfikowanie, lecz w tym wypadku autor jest reckopisarzem raczej doświadczonym, więc mógł. Ale coś takiego nie powinno się praktykować na amen. Lepiej treściwie.
Powinieneś, czytelniku, mieć świadomość, że dla mnie to jest trudna płyta i nie dam chyba rady wyczerpać jej tematu samemu, zwłaszcza że już na początku ostrzegałem: to nie ma być perfekcyjna recenzja. Zaglądając jeszcze raz na Porcys - recenzja innego albumu, w tonie prawie beatyfikującym, choć bez tych nijakich "lizań", została obśmiana na forum. Dlatego aby się nie kompromitować, mimo że mnie palce świerzbią z drugiej strony, nie będę powtarzał z niej żadnych słów i jak zwykle - polecam ci samemu poprzez nie brnąć, jako że są napisane zapewne wystarczająco po ludzku. Sytuacja jest o tyle bardziej niezręczna, o ile dzisiejszego albumu nie znasz, co jest niestety bardzo możliwe, prawie aż pewne. Na RateYourMusic dopiero 603 miejsce w rankingu najlepszych albumów 1982 roku. Nie zamierzam płakać, że ten album jest niedoceniony (co z mojej perspektywy było oczywiste, odkąd usłyszałem go w Radiowej Trójce dzięki Bartkowi Gilowi, gdy prowadził sobie audycję w zastępstwie), ale czy wiesz, co to oznacza?
Gdzieś w otchłani analogicznej listy na tym portalu może się znajdować płyta, która, o ile bym taką znał, zasługiwałaby na właściwie identyczne pierwsze kilka akapitów. Nie zgłębiliśmy świata do końca i za życia nie zdołamy. Skąd mogłoby pochodzić coś o tak samo outsiderskim, obskurnym nawet charakterze? Z Mongolii? Kiribati? Paragwaju? A może Malawi? Albo sięgając bliżej - Łotwa, Finlandia, Bośnia i Hercegowina, Azerbejdżan? Skądkolwiek, do cholery. A tego albumu nie wciskam w twoje uszy siłą; wręcz przeciwnie, on tu jest urzędowo, bo to już płyta numer 100 na tym "blogu" i zwyczajnie musiałem się z czegoś wykrakać. Gdybym to miał zupełnie w nosie, czytałbyś tu o następnym nieistotnym albumie, kończąc na dostrzeżeniu pewnie wysokiej oceny. Każdy ma swoją ulubioną płytę; de gustibus non disputandum est. Naprawdę nie musisz się z czymś zgadzać, a jeśli to cię uwiera, załóż własne Pudło z Płytami, Rzyg Kulturalny bądź Przepełnione Stojaki i po problemie; no, tylko nazwę samemu sobie wymyślaj.
Kim był ten pan, pytasz się. Thomas Dinger? No akurat to nie jest aż tak kiepsko znany człowiek jakbym sugerował przed chwilą, gdyż był młodszym bratem samego Klausa, niemieckiego muzyka zaczynającego w pierwszym składzie legendarnych Kraftwerk. Tenże, jak wiadomo, po zaliczeniu drugiego self-titled grupy, jeszcze przed jego wydaniem, porzucił formację wraz ze skumplowanym gitarzystą Michaelem Rotherem i razem stworzyli obydwaj duet Neu!. Jeszcze przed Ralfem i Florianem oraz ich "Autobahn", zdążyli w 1972 wyskoczyć z wpływowym dla krautrocka, legendarnym debiutem, a rok później, chcąc nie chcąc, przy tworzeniu drugiego albumu dodali do jego tracklisty wiele teoretycznych "wypełniaczy", które z kolei ukształtowały facjatę remiksu. W połowie dekady ukazał się dwulicowy trzeci album, którego dwie strony były osobno zdominowane przez skłóconych wówczas Rothera i Dingera. Na tej drugiej, bardziej rewolucyjnej (gdyż z czasem ponoć wyrosła na ogniwo między protopunkiem i pierwszą falą brytyjskiego regularnego punka - no w to nie wierzę, patrz początek tej recenzji) i samej w sobie wysoko mierzącej, Thomas debiutował jako perkusista. Po oczywistym rozpadzie Neu! bracia wraz z Hansem Lampe powołali do życia La Düsseldorf, który debiutował w 1976 wielostylowym, a zarazem przebojowym albumem.
Przy następnym w ramach tego projektu dziele zatytułowanym "Viva" Thomas Dinger popadł ze starszym bratem w konflikt, który utrudnił sesje do trzeciego długograja "Individuellos". Przeważnie chodziło o rządzicielstwo Klausa, który na pierwszych dwóch albumach La D. był autorem wszystkich kompozycji, a do tego kłócił się z nim, co naturalne, o pieniążki. Brat lidera był zapewne sfrustrowany obsługiwaniem jedynie wokalu oraz instrumentów perkusyjnych i chciał się sprawdzić z innej strony. Na płycie z 1980 pojawiły się więc pierwsze dwie kompozycje jego autorstwa (pierwsza na spółkę z Klausem) - prześmiewczy, pijacki wręcz "Dampfriemen" oraz baletniczy "Tintarella di...". Obie zdradziły wysoką smykałkę Thomasa do formatu kompozycji - w jego przypadku niezobowiązujących, bardzo lekkich, prowadzących się samemu, naprawdę intrygujących, które miały nawet pewien potencjał na status wybitnych w opinii ludzi miast. Ciekawe, czy sam autor był kiedykolwiek świadomy ich poziomu. Niemniej jednak krążek "Individuellos", cały też skądinąd łagodny i wchłaniający, pozostał najmniej znaną produkcją La Düsseldorf.
Tymczasem męczony niesnaskami młodszy brat wyruszył się w swoje miejsca i wpadł na pomysł albumu solowego. Produkcji, gdzie zamieści materiał tylko dla siebie, taki, który pozwoli przede wszystkim zapuścić mu jakieś wodze fantazji, ponieść wyobraźnię - i tak zrobił. W czasie tworzenia sobie muzyki unikał jakiejkolwiek współpracy ze starszym bratem, także na etapie egzekucji; w tym celu zapraszał w zamian drugiego kolegę, Hansa Lampe, który dograł mu również partie perkusji. Współproducent "Für Mich" wspomina sesje bardzo dobrze, mówiąc, że świetnie rozumiał się z ambitnym kompozytorem co do zawartości, a na dużym balkonie wystającym z jego domu dużo razem wypoczywali. Autor nie miał żadnych ograniczeń co do muzyki, był wyzwolony. "Für Mich" ukazało się ostatecznie w 1982, rok po czym Thomas zarzucił granie z La Düsseldorf i zawiesił karierę muzyczną na kilkanaście lat - dopiero w 1998 powrócił z projektem 1A Düsseldorf, równoległym do La! Neu?; obydwa powstały po nieudanej rewitalizacji całej marki. Zmarł w 2002 roku w wieku 49 lat, przyczyny śmierci nie podano. Tyle, jeśli chodzi o postać oraz genezę albumu.
Przy tej drugiej kwestii ścieramy się z kolejnym, hmmm, etosem. Mam na myśli taką zasadę, że coś daje lepsze rezultaty, jeśli nie jest czymś z zewnątrz narzucane. Nie chodzi mi o pojęcie psychologii odwróconej, bardziej natomiast syndrom, o którym napominałem w temacie ostatniego The Dillinger Escape Plan. Płyty nie wychodzą, kiedy wydają się być wymuszone, tworzone na siłę (w linku znajdziecie przykłady), czasami nawet się je siłą wyciąga; są zaś lepsze, gdy powstają w swoim tempie i czasie, gdy twórcy się po prostu chce. Kiedy wie, że ma coś do przekazania lub przedstawienia, nie jest czymś przymuszonym (wliczając, uwaga, kliniczną potrzebę popularności), może inaczej: nie odcina kuponów. Na przykład tegoroczny "Elite Feline", podając tak z marszu. Albo produkcje artystów "zmieniających się". Podobnie jest właściwie w codziennym życiu, w samej istocie samorealizacji. Jak chcesz coś zrobić, to jesteś świadomy, że w niektórych wypadkach nie wypada pod warunkami zewnętrznymi i sam sobie ustalasz, że zrobisz w pewnym momencie. Ze słuchaniem płyt właściwie podobnie. Znam wiele takich albumów, które nie pasują do słuchania na siłę, do ciągłego powtarzania (w ogóle niezupełnie lubię "repeaty"), na które trzeba sobie znaleźć odpowiedni czas, bo inaczej nas rozdrażnią lub stracą wartość. I "Für Mich" to także pod tym kątem jeden z nich. Tylko gdy mam przed sobą dużo czasu nomen omen dla siebie, wówczas włączam wieżę lub słuchawki i odpalam. I pozwalam się rozpłynąć.
Rozpoczyna się "Ballgeflüster" - rozpoczyna się tak właściwie dwa razy, bo za pierwszym idzie coś nie tak, trzeba się zatrzymać i na spokojnie to zrobić od początku. Słychać to naprawdę. Z żartu czy niechcący, Thomas Dinger poprawia się akurat na samym nagraniu. I potem dopiero rozwija się kompozycja. Głębokie i lekkie jednocześnie uderzenia w pianino, składające się w przewodni motyw. Potem perkusja. Panta rei. Nagle słyszę kolejną melodyjkę na syntezatorze. Chcę być w górach. Chcę, żeby padał śnieg wokół. Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że tam jestem. Po kilku minutach zauważam, że bębny są uderzane mocniej, bardziej marszowo. Impresja się kończy. Bardzo dostojnie, mocno, ale powoli i bez spiny. Wtem jakiś dziwny pisk. Kilka sekund ciszy. "Leierkaster" - odzywa się jakiś uliczny gracz na lirze i sobie gra, a ja się uśmiecham na te rubaszne dźwięki. Melodia po minucie się urywa. Znowu krótka cisza. "Für Dich" - a co to za tytuł? No tak, Thomas po prostu się bawi, zgrywa sobie ze słuchacza - ale tak ma być. A tam sobie jakiś pies warczy. W ten sposób wchodzi trzeci utwór. Kosmiczne dźwięki, spokojnie się rozwijające, tworzą elegancko miejsce dla pokręconej, ale prostej kompozycyjnie linii basowej. Odzywają się motoryczna perkusja i spokojny syntezator. Jadę na rowerze poprzez puste pole, pod zasłoniętym białymi chmurami niebem. Nic się nie dzieje gwałtownie, tylko co pewien czas klawisze zmieniają przewodni motyw, raz na radośniejszy, raz na tęskniejszy - a jednak cały czas wszystko idzie całkiem żwawo. Aż w końcu bębny po dziewiątej minucie nagle wypadają z rytmu na znak zmęczenia i muzyka się uprzejmie zatrzymuje.
"E-605". Słychać otwieranie butelki z winem, nalewanego do kieliszka. Przenosimy się na mały półwysep. Leżę sobie na leżaku, niedaleko jakiejś latarni morskiej, z okularami przeciwsłonecznymi na oczach. Pomału odsłania się statyczna melodia - szumy klawiszowe oparte cichym uderzaniem w dzwon. Niedługo potem nadchodzi pianino, a po nim perkusja. Powolne falowanie. Tymczasem Dinger zaczyna grać leciutko na ksylofonie. Wszystko unosi się w powietrzu, panuje jedna wielka hipnoza, której nie można, a tym bardziej nie chce się powstrzymać. Kilka minut później perkusja ustaje, a pianino się dostojnie wycisza. Znowu panuje pustka. Wtem - znowu jakaś nieśmiała, a obłędna, zrytmizowana gra na ksylofonie. Wspierana cienkimi skrzypcami. "Alleewalzer". Bez komentarza, tylko próbować wstrzymać łzy przy takich dźwiękach, niemniej ze świadomością, że to by tak naprawdę było oznaką nie twardzielstwa, tylko zimnego serca. Po trzech minutach znowu wycofanie. I wystrzela finał - "Für Euch". Ponownie jakiś narkotyczny odjazd, wysokie elektroniczne klawisze na głębokim basie. Sto sekund, zwyczajnie wstrzymujące całą przestrzeń wokół. A potem stop. I jakieś głośne pierdnięcie. To wcale nie jest nieudolne zakończenie albumu. Wręcz przeciwnie, jest tak wdzięczne, że ja bym tego za nic nie zmienił. A przede wszystkim całe 36 minut jest zagospodarowane wyłącznie przez Thomasa.
I co teraz? Opisałem już "Für Mich" najtrafniej, jak umiałem. Najbardziej obiektywnie. Tak jak przytaczany dziennikarz wspominał. Nie chciałem ci ciągle wmawiać, że póki co to jedyny album, na którym bym się osobiście nie przyczepił do niczego. Opisywać ogólnikowo też by nie było warto, zresztą nie sądzę, żebym potrafił inaczej. Chyba nikt inny nie będzie uznawał tego za najdoskonalszy album w historii. Osobiście nie potrzebuję tego sam głosić, skoro te wszystkie dźwięki są zestawem brzmiącym głównie jakby dla mnie, mimo ich zerowego targetu. Jest jeszcze nieco innych osób, do których to trafiło, ale tyle zapewne starczy. Tak samo natomiast nikt mi nie wmówi, że coś powinienem bardziej cenić. Że istnieją albumy, które trzeba bardziej gloryfikować. Naprawdę nie rozkoszuję się innymi aż tak. Wszędzie tak po prawdzie powstają mocne rzeczy, ale żadna tak na mnie jeszcze nie działała. Sam raczej też nie mam na celu indoktrynacji. To tylko zwierzenia. I tak już zwałkowałem całość wyżej i nie zamierzam jej od nowa się przyglądać. Na tę chwilę to gratuluję tobie, że kończysz brnąć przez całą tę grafomanię. Swoją drogą, niedawno mijało pół roku od rozpoczęcia działalności bloga i specjalnie wstrzymałem się z pisaniem, żeby móc uniknąć pięknych koincydencji, które doprowadziłyby mnie do niezręczności. W ten sposób lepiej czas tu rozpocząć rok 2017.
Ocenę możesz tak naprawdę wystawiać sam dla siebie. Moja jest głównie dla formalności.
Yyyy. Ja nigdy nie pojmę niektórych rzeczy. - Mateusz Jędras
10,0 Thomas Dinger "Für Mich" [Telefunken 1982, krautrock / ambient]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz