niedziela, 25 listopada 2018

Traces to Nowhere "Up to the Sun"




Mrok. Strach. Ciemność. Smutek. Agresja. Depresja. Rozpacz. Zaduma. Melancholia. Niepokój. Dziękuję, do widzenia.

I od razu witam ponownie.

Po przeczytaniu dość wielu recenzji płyt z wykorzystaniem tych wyżej wymienionych i do nich podobnych określeń i epitetów, nie mam za bardzo ochoty mówić za ich pomocą o tym, co tu. Do wszystkiego łatwo dojrzeć, przyzwyczaić się, wyrosnąć. Dojść do punktu, gdzie to nie robi na ciebie wrażenia. Być może nawet próbować to wiązać z nudą, sztucznością i Comą (dwuznaczność zamierzona). Chyba, że gatunek, który się tym posługuje, wykorzystuje atrakcyjne brzmienia i motywy. Zgrupuję to pod niezadowolenie. Niezadowolenie pozwala nieraz na sięgnięcie po inne... [ok, proszę, nie skopiuj tych kolesi, niedawno jadłeś w Bobby Burgerze!] ...no dobra, wiadomo, co mam na myśli, a to coś jest inne, niż gdy niczym się nie przejmujemy, a rezultaty mogą kopnąć wyobraźnię słuchacza i połączyć się z nim bez względu na jego stopień zadowolenia.

Najwyraźniej albo mam za dużą słabość do tego stylu, albo za mało go słuchałem, albo Traces to Nowhere naprawdę dali radę. To ostatnie jest możliwe, bo w roku 2017 trochę nawet próbowałem znaleźć drugi taki album jak "Miasma" zespołu Rosk, który do dzisiaj wywołuje ciarki. Tak jakoś wyszło, że nie do końca się udało, co pozwoliło mi stosownie traktować płytę roku 2017. Co więcej, w wypadku obu grup mamy do czynienia z debiutami studyjnymi, co prowadzić może do wielbienia samych wykonawców, dopóki nagle się okaże, że chodziło tylko o pierwszą płytę. (Oby nie.) "Up to the Sun" w każdym razie chętnie bym nazywał "Miasmą" roku 2018.

Warszawiacy, poza ogólnym dopasowaniem swoich kompozycji do post-metalowego i lekko eksperymentalnego brzmienia, które kto inny opisze słowami na początku, zachwycają też pomimo tej albumowej atmosfery (podziękować producentowi) pojedynczymi momentami, których jest tu trochę dużo. Refren singlowego "(...)" miażdży prawie fizycznie i to właśnie on był jedną, jedyną przyczyną, dla której zapoznałem się z całością, nawet jeśli reszta utworu nie jest daleko w tyle, radząc sobie jako ekspozycja / otoczka. Hipsterzy mają na to słówko "hook". Mają je także na ostatnie sekundy przed pierwszymi linijkami Karoliny Mazurskiej w "Broken Silence", które stanowi tylko gitara z pogłosem, oraz na pierwsze połowy "Internal Landscapes" i tytułowego zamykacza. To samo można powiedzieć nawet o ścieżkach zatytułowanych "Intro" i "Split", które nie są przecież pełnoprawnymi utworami, a i tak przynoszą zaskakujące obrazy. Te pojedyncze manipulacje nad gitarą i z klawiszy wywołują jakieś dziwne, pozytywne (!) uczucie. Tym fajniej, że mowa przecież m.in. o intrze.

Czasami ten album, całym sobą, wydaje się dokonaniem roku. Ze wspomnianymi efektami i growlem (patrz "Corridors of Time"), które tylko nadają siły, z choro zagranymi kompozycjami, a nawet z perkusistą, który nie próbuje robić "dzyń-dzyń" na perkusji (wiecie, o co chodzi?). Może rywalizować tylko z "Night-Night", płytą o zupełnie innym charakterze, ale w sumie równie zajmującej treści. I nie chodzi o dopasowanie do czasów z Jairem Bolsonaro (on może zniszczyć naszą planetę i to mnie smuci), bo w ten sposób fetyszyzowałbym także "OK Computer", którego fanem, eh... Dzisiaj trafniej byłoby wyróżniać "niefanów". W każdym razie, nie mam egzemplarza.

Za to mam egzemplarz "Up to the Sun". A skoro płyta jeszcze nie jest dostępna na streamingu, to naprawdę, zalecam zakupić ją fizycznie.

9,2 Traces to Nowhere "Up to the Sun" [wydanie własne 2018, post-metal / metal eksperymentalny]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz