sobota, 17 listopada 2018
30 Seconds to Mars "America"
Pół dekady temu, to był najbardziej nielubiany przeze mnie zespół.
Zaczęło się chyba od tego, że pomyliłem ich utwór z jakimś tam innym, który usłyszałem w ekranizacji książki "Dziennik Cwaniaczka 2" (origin story dotyczący całej serii* tu). Ten, który chciałem znaleźć, był luźnym kawałkiem rocka, zmyliła mnie linijka "this is war". Do dzisiaj (!) nie dokonałem researchu prawdziwych danych, w zamian twierdząc na początku, że to właśnie 30 Seconds to Mars, bo mieli nawet cały album o tej nazwie, a więc i singla. Ale kiedy po raz pierwszy usłyszałem "This Is War", to szybko wyłączyłem, bo to było zupełnie nie to - także rock, ale ciasny, spięty i patetyczny. I poczułem się urażony.
* Istnieje ciąg dalszy całości - jakiś miesiąc później miałem okazję przeczytać następne trzy części (10-12) i niektóre fragmenty wprawiły mnie w smutek, że Gregowi jakby na siłę musi się nie powodzić. Na szczęście najnowszy tom pt. "No to lecimy" był w miarę zabawny.
W okolicach premiery "Love, Lust, Faith + Dreams" miałem okazję słyszeć single w MTV Rocks. "Up in the Air" był jeszcze spoko, ale ogólne obserwacje i wnioski już nie. Odbierałem ten zespół jako pretensjonalną bandę, która wszystko musi najlepiej i najszybciej, bo wysyła piosenki w kosmos, do nagrań zatrudnia chórki, a kompozycje i rozbudowane teledyski w ogóle to dosyć pompatyczne. Wrażenie podkreślały także tamte promujące poprzednie albumy oraz fakt, że lider jest także uznanym aktorem. Samo w sobie to wszystko do przeżycia, lecz słysząc dosyć elektroniczne szaty ich muzyki i obserwując ich psychofanbazę, nie mogłem znieść, że otrzymują statuetki MTV Europe Music Awards w kategorii "Najlepszy Wykonawca Alternatywny", bowiem inaczej odbierałem pojęcie alternatywności. Po drodze próbowałem fochać się na znajomą ze szkoły, że bardzo chętnie słucha 30 Seconds to Mars; raz nawet wypisałem na FB powody, dla których nie lubię tego zespołu, aby tylko się z nią podroczyć.
Teraz oczywiście wszystko jest inaczej - z tamtą znajomą utrzymuję kontakt tylko na FB, MTV Europe Music Awards guzik mnie obchodzi, przejrzałem lepiej rynek alternatywny i zacząłem patrzeć na niego trochę bardziej krytycznym okiem. W tym momencie dokonuję coming outu: zacząłem oglądać Konkurs Piosenki Eurowizji. Do teraz oglądam, bo to jednak fajne przedsięwzięcie jako muzyczne starcie krajów, a same utwory są dużo lepsze, niż można by się spodziewać (ale parę oczywistych kaszan stąd pamiętam). Z kolei 30 Seconds to Mars wydali następny album pt. "America".
Najśmieszniejszy jest oczywiście odbiór płyty. Dopiero przy niej redaktorzy zaczęli się martwić, że zespół zaczął grać słaby pop, używając przy tym żelaznej wymówki: nie zabraniam grać popu, tylko że oni robią to źle - zupełnie jak przy ostatnim Linkin Park czy Coldplay. Rzeczywiście, ja też z wielką chęcią (poważnie) odsłuchałbym kiedyś mało znanego self-titled. Ale słaby, niedorobiony pop był na "This Is War" i "LLF+D", zaś teraz jest przede wszystkim domeną takich Imagine Dragons. W ogóle muzyka komercyjna jednak nie zawsze jest aż taka słaba, bo da się znaleźć pojedyncze perełki, nawet jeśli dorabiając w te wakacje na pracach pomocniczych w sklepie, byłem wściekły na współpracowniczkę, że głośno puszcza taką muzykę i często jeszcze niestrawną. Natomiast na przykład ostatnie albumy Eda Sheerana czy The Rasmus - nic złego, naprawdę.
No i sam nie potrafię stwierdzić, czy to przez uważne przesłuchanie i notowanie, czy może przez mój tajemniczy wzrost tolerancji, ale "America" - a to jednak duże osiągnięcie - jest słuchalna. Jasne, "Walk on Water" jest wysilony i przypomina, co było wcześniej, a za co wyżej wymieniłem Imagine Dragons tam, gdzie wymieniłem. Dalej natomiast nie skrzywiam się w przeciwieństwie do wszystkich innych, że jest choćby za dużo autotune'u, tym bardziej, że nie należy się go wstydzić. Wstrętne, normcore'owe chórki zanotowałem w niewielu miejscach ("Live Like a Dream" to taki najbardziej oczywisty przykład, jeżeli już). Produkcja jak produkcja, dalej pomaga w pompowaniu tych utworów, lecz lepsze to, co na "America", niż psychopatyczne brzmienie "Kings and Queens". Ogólne wrażenie nie jest jakieś bardzo nieprzyjemne, a jakieś drobiazgi można pochwalić.
Ponadto jest tutaj kilka eksperymentów, mniej lub bardziej wartych uwagi. Na pewno goście nie byli potrzebni. A$AP Rocky, którego "Everyday" bardzo kiedyś polubiłem, nie pasuje do przypominającego w pewien sposób crabcore "One Track Mind", bez względu na to, jak bardzo pod niego to jest. Przy "Love Is Madness" wolałem, żeby Halsey się zamknęła. Pomiędzy gośćmi jest za to bardzo przyzwoity, słusznie typowany jako najlepszy na albumie "Monolith". Później usłyszymy także akustyczny, lekko zaraźliwy (ale nie taki od razu do nucenia) "Remedy", gdzie zamiast lidera śpiewa jego brat perkusista. W ogóle nie ma tutaj tylko i wyłącznie popu w typie "Rescue Me" (akurat przyzwoitość tego jednego utworu dziwi mnie tu najbardziej pozytywnie), bo na przykład w "Rider" przygrywa orkiestra, a "Dawn Will Rise" ma całościowo bardziej stonowany wydźwięk.
Nie twierdzę oczywiście, że będę regularnie wracał do "America", ale jeden odsłuch wystarczył, by ogłosić zawieszenie broni. Dzisiaj najbardziej nielubiany przeze mnie zespół to Imagine Dragons.
5,3 30 Seconds to Mars "America" [Universal 2018, electro pop / synth pop / rock elektroniczny]
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz