czwartek, 13 kwietnia 2017

Legendarny Afrojax "Nagrałem to bo nie miałem kasy"




Przyszła mi do głowy następująca teoria: piękno i brzydota są jak znaki matematyczne. Z pomnożenia piękna przez piękno wychodzi nam znowu piękno - raz znane, raz nieco inne. Gdy pomnożymy z kolei brzydotę przez brzydotę, ponownie powstaje nam piękno; z racji obecności brzydoty, raczej nie tak ściśle zdefiniowane. (Oczywiście istnieje także dodawanie, ale to częściej jak używasz obu elementów oddzielnie i ich nie łączysz.) Natomiast multiplikacja piękna i brzydoty skutkuje brzydotą. Dwa solowe albumy Michała Hoffmanna pod pseudonimem Legendarny Afrojax swoimi kategoriami podpadają odpowiednio pod drugą i trzecią kategorię.

W roku 2015 wyszedł "Przecież ostrzegałem" - krążek wyjątkowy w swoich kategoriach. Nieprzefiltrowana liryka na tle tępych i neurotycznych podkładów to coś, z czego wychodziła nieznanego rodzaju chwytliwość. Zestaw utworów mających odpychać okazał się fascynujący na właśnie tej zasadzie rozsądnego skrzyżowania różnych rodzajów brzydoty. Rozmowa telefoniczna w "Całujmy krzyż Jezuska", IVONA w "Wiem że jestem geniuszem", akordeon w "Wojciech Modest Amaro"... Dziwnych smaczków rozstawiono tam niemało, a zamykacz "Lorem Ipsum II" pod tym względem pokazał szczyt możliwości. Powstała z tego wszystkiego muzyka, która pozwalała mi się odcinać od świata - wbrew własnym intencjom.

W roku 2016 wyszedł "Nagrałem to bo nie miałem kasy" - tutaj cel był odwrotny, "kupcie albo zgińcie", wystarczy spojrzeć na ten żebracki tytuł. Oprawa złagodniała, uczłowieczyła się, natomiast teksty pozostały takie same. I swój stosunek ujmę tak: nie przeszkadza mi na tym albumie obecność łagodnych, przyjemnych dźwięków. Teksty też pozostają OK, na zasadzie że się do nich przyzwyczaiłem, nawet jeśli etos "frajera" (poprzednie dokonania Afro Kolektywu, wymieniajcie sobie sami, może się sprawdzicie) wytarł się dawno temu. Wadę wymowy litery R też jestem w stanie przeżuć, gdyż sam byłem nią ogarnięty długi czas, mimo że dwa lata temu ją wreszcie poprawiłem. W każdym razie: na osobności wszystko działa. Lecz jeśli mówić o całokształcie...

Diabeł tkwi w szczegółach. "Człeek orkestra" zaczyna się bardzo miłą gitarą - na odwal kontrastowaną jęczącym piskiem w tle, co od razu próbuje odpychać słuchacza. Poza tym mógł to być znakomity przebój na potańcówki. "Bólterier" usiłowałem polubić z uwagi na korespondencję z "Przecież ostrzegałem", zanim odkryłem, że zawiera (jednak) patetyczny refren i się za bardzo ślimaczy. Gitara po refrenie mogła wyjść poza nijakie "hej hej" częściej niż pod sam koniec, zresztą nie pamiętam ile razy się pojawiała i nie chcę sobie przypominać, co tylko osłabia tę płytę. Między elementami pięknymi i brzydkimi zwyczajnie nie ma żadnej iskry, jakoś się nie chce o tym pisać. Z litości przemilczam regularny zabieg kończenia utworu majaczeniem, płaczem, jęczeniem, byle czym tego typu.

"Nowy poziom deprawacji" i "Śpiewać flamenco (Wojciech Modest Amaro II)" to utwory formalnie wtórne - niestety w przesadzonej ilości, co widać szczególnie po tytule drugiego z nich. Otwieracz też życia nie zmienia. W ogóle jeśli z czegoś czerpać tutaj prawidłową przyjemność, to są od tego niesinglowe fragmenty ("Okrutny kapo", "Nie wytrzeszczaj oczu", "Jak Amundsen szedł na biegun") - pozbawione spięcia, wyjątkowo naturalne, częściowo chwytliwe, wręcz najłatwiejsze w zestawie, nie licząc skandowanego refrenu tego trzeciego. Podobnie można powiedzieć o pozostałych niewspomnianych fragmentach, którym do ideału daleko, ale nie grzeszą topornością.

Jednak na ogół nie słucha się tego pewnie, a formuła wydaje się być wyczerpana i coraz mniej celnie stosowana. Afrojax zapowiadał to jako "42 minuty czystego ścierwa" i najwyraźniej miał rację, bo to "ścierwo" nie jest dobrudzone na skalę poprzednika. Za ostateczny dowód zmarnowania tej odsłony niech posłuży niedawno opublikowany (i podpisany "Legendarny Afrojax", żeby była pewność) zbiór "wierszy" "Gdzie dziryt prawdy tkwi", którego treść trudno nazwać wierszami - sądzę, że krytykowana za pretensjonalność swoich tekstów Maria Peszek zrobiłaby to dużo lepiej, albo nawet już zrobiła na "Marii Awarii", której nie słuchałem, lecz tamtejszą lirykę miałem okazję nabyć w postaci "Bezwstydnika", do którego to chętnie wracam. Tematyka obu zbiorów ma takie same czułe cele, lecz słowa Peszek są bardziej wyważone, ostrożne i wyszukane, mało tego - mają jeden koncept. Tymczasem Afrojax daje nam przypadkowe "prowokacyjne" zbitki po kilka linijek i to jeszcze z lat poprzednich (od 1998!). Pozwolę jeden przytoczyć, "Pozdrowienie studentom kulturoznawstwa": "Smród odbytu / łkam z zachwytu". I tyle. Peszek niby i co chwilę podrzucała coś podobnego w "Bezwstydniku", ale przynajmniej nie nazywała tego utworami.

"Nagrałem to bo nie miałem kasy" jest słabszy nawet od pretensjonalnie promowanego "Ała" Mesa. Poniższa ocena jest w miarę uczciwa i daje względnie wyraz poważnego rozczarowania, zagłodzenia po materiale. Mógłbym też doszukiwać się w całej sprawie głębszego kryzysu twórczego - wprawdzie wcześniej zdarzały się niepotrzebne utwory w typie "Mężczyźni są odrażająco brudni i źli", ale tylko się zdarzały. A tu kolega próbuje sterować dwoma projektami i nie tylko zaniedbuje Syndrom Sztokholmski, ale i podrzuca na promocję Poradni G utwór z nijaką puentą. Jedynie w Trio Defe miał ostatnio udany strzał, co zaciekawia o tyle, że z nimi gra country (i to raczej ten staromodny, nie wiem, bo country ma przebicie tylko w USA).

A ludziom z mainstreamu i tak przeszkadza tylko ta żarówka w tyłku. To jednak bardziej efekt pewnego zatarcia podziału między mainstreamem a alternatywą. Więcej o tym już niedługo...

6,7 Legendarny Afrojax "Nagrałem to bo nie miałem kasy" [Wytwórnia Krajowa 2016, hip-hop komediowy / acid jazz]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz