niedziela, 26 marca 2017

Bonobo "Migration"




Trzymajcie się mocno - przed wami po raz kolejny przydługa, być może niewiele znacząca paplanina. Może się wydawać ogromnie absurdalne, że pod akurat taką płytą i przyznaję, sam przeczuwam takie reakcje. Równie dobrze ten album zasługuje na zdawkowy brudnopis w stylistyce takiego Music Anyway, powiedzmy. Następne siedem akapitów i załączone zdjęcie można sobie odpuścić. Niemniej w moim wypadku związek z artystą po prostu nie należy do najprostszych, a premiera nowego albumu to dla mnie idealny moment na rekonstrukcję zdarzeń oraz wyrzucenie żali. Wszystko od początku.

Czy znacie kanał Tele 5? Nie, wiem że nie znacie. W każdym razie jest to siostra Polonii 1 (która żyje do dziś i próbuje np. promować disco polo, a seks-reklamy odtwarza już od 22:30 - taki przytyk), tak samo niszowa, puszczająca mało znane, nieistotne filmy i nie robiąca bałaganu. Któregoś tam dnia w około 2012 obudziłem się o 6:00 i z nudów włączyłem telewizor. Od razu zacząłem skakać po kanałach, trafiłem na Tele 5 właśnie, a tam "Nocny patrol", czyli jakiś film kręcony z jadącego nocą po Warszawie samochodu. Może i beztreściowe, ale na każdy program, nawet beztreściowy, obok obrazu składa się muzyka. Ta stamtąd mnie nieźle zahipnotyzowała - zgrabny miejski nu jazz umilający oglądanie i dobrze się komponujący z klimatem. Przypadek był o tyle ciekawszy, że słyszałem taką muzykę, nie kojarząc podobnych rzeczy, mimo że była jeszcze Novika. Przede wszystkim zaś nie miałem zdefiniowanego gustu, próbowałem w międzyczasie łapać się czegokolwiek, co pasowałoby do mojego introwertycznego charakteru i niestety dalej chłeptałem komerchę. "Nocny patrol" był dla mnie świetną podpowiedzią; w opisie w TV pisało "chill-out", wobec czego skoczyłem na najbliższe pasujące radio - Zet Chilli (wtedy jeszcze Chilli Zet).

Ranem 16 września 2012 - pamiętam tę datę bardzo dokładnie - gdzieś tak przed 9:00 odkurzałem sobie w pokoju, wspomniane Zet Chilli sobie grało, nagle usłyszałem jakieś gwizdy. Wsparte muzyką idealnie pasującą pod wspomniany "Nocny patrol". Sprawdziłem RDS-a: "PILOTE". Zacząłem szukać w Internecie, trafiłem na Radioarchiwum, pisało: "Pilote - Turtle". W międzyczasie radio zapodawało jeszcze jeden obłędny utwór (był tuż nad: "Hess Is More - Yes Boss"). Reszta jest przewidywalna. No dobra, nie do końca, bo oficjalnie było jeszcze dopisane pod "filmami" na YouTube do prawidłowej wersji "Bonobo Remix". Ale wiecie, co bym dopisał. W każdym razie, utwór (i ten po nim właściwie też) przetrwał w moich gustach do dziś. Zresztą w ten sam sposób poznałem potem jeszcze wiele innych pereł (i przypomniałem parę od Noviki): od Alexa Cortiz, Patrycji Kosiarkiewicz, Hird, Jamiroquai, Sofy, Marii Peszek (nie żałuję!), Junip, Air, Zuco 103, a nawet samych Primal Scream.

Dlaczego Bonobo? Pośród tych pereł była jeszcze jedna jego autorska. "Sleepy Seven". To akurat usłyszałem kilka razy, zanim zidentyfikowałem (dlatego daty nie podaję, mimo że RDS rzucał wówczas wyraźnie "BONOBO"). W każdym razie pomyślałem sobie, "mistrz jakiś" i zacząłem deklarować, że to mój nowy ulubieniec. W całkiem krótkim czasie moja znajomość muzyki Simona Greena powiększyła się jeszcze o album z remiksami (była tam podróba "Turtle"), dwa fragmenty z "Black Sands" (jeden też odtwarzany regularnie w Zet Chilli), "Gypsy", "Flutter", "Distant Lands of the Heart" oraz płytę "The North Borders". Koleś zachwycał mnie płynnością, naturalnością, miękkością i transem w swojej twórczości. To były rzeczy malownicze, dalekowzroczne; możliwe nawet, że gdybym najpierw poznał właśnie "Black Sands", to pod albumem na YouTube napisałbym komentarz w typie "co ja wcześniej robiłem ze sobą", a z autopsji wiem, że takich tam jest sporo. W każdym razie, poznałem nową nietuzinkową jakość muzyczną i to głównie dzięki niemu. Niestety, z drugiej strony sam byłem wtedy jeszcze wystarczająco głupim słuchaczem - nie chciałem poznawać nowych propozycji sam z siebie, prowadziłem na tej płaszczyźnie bierny sposób bycia. Nie miałem zahartowania poznawać byle czego, właściwie nie było sensownego powodu, dla którego traktowałem to jak jakieś ciężkie zajęcie. Ba, po oswojeniu się z przedostatnim albumem tym bardziej utraciłem zapał do jej przeszukiwania i na tym nagle stanęło.

Owszem, co do samego albumu: promujący "Cirrus" jak najbardziej pozwalał się polubić, ale tylko dwa, góra trzy fragmenty "The North Borders" dały radę zachwycić mnie z marszu. Dzisiaj trochę przychylniej patrzę na całość, początkowo jednak nie umiałem jej po prostu docenić. Za mało słyszałem w niej życia, lśnienia, kopa "w tyłek" - wydawała mi się zbyt bezpieczna. Ja to w ogóle jestem takim człowiekiem, któremu nawet dobrych płyt nie zawsze się chce słuchać (powód oczywisty). To była swego czasu jedna z takich. Wmawiałem sobie np., że taki burialowy odprysk "Emkay" jest mi niepotrzebny, a współpraca z autorką zgrabnego "Worldwide Underground" w postaci stopklatkowego "Heaven for the Sinner" brzmi jak niedorozwinięta. Reszta nie dała się zapamiętać nawet po paru miesiącach, co przeskakuje normę w postaci jednego. W lutym 2014, gdy odkryłem muzykę alternatywną, sprawa się rypła tak nieomal. Nawet "klasycznymi" utworami podniecałem się mniej, chociaż starałem się doceniać choćby składankę z remiksami. Bardziej jednak jej poziom wydawał mi się jakimś przypadkiem, rozumiecie. Sam zaś próbowałem czuć się niewinnym. Kijowa love story. I właściwie o tym lekko zapomniałem.

Koło rok temu, myśląc nad założeniem Stojaków, klasyfikowałem sobie posiadane przez siebie albumy i wówczas przypomniałem sobie o "The North Borders" oraz tamtych remiksach. To mi nagle dało okazję do powrotu do innych jego utworów, którymi zacząłem się rzecz jasna na nowo podniecać, nawet jeśli tylko stopniowo. Już jako odmieniony słuchacz, pomyślałem sobie o całej tej sprawie z pewnym politowaniem, a winy nie zamierzałem stawiać po niczyjej stronie. W listopadzie 2016 wyszedł nowy singel "Kerala", który mnie nie chwycił przesadnie szybko. Pierwszy odbiór poprzez radio niczym właściwie nie zaowocował, dalsze zaś kazały mi twierdzić, że to dawka nieskupionego world-r&b. Kolejne single też nie robiły szału, natomiast zanim się rozejrzałem, znowu zacząłem cenić "Sleepy Seven". I się zastanowiłem, czy przez te lata u Greena na poważnie zachodził regres.

Pomału dochodzimy do przełomu w tej historyjce. Dlaczego zakupiłem "Migration" - już nawet sam nie wiem, może "dałem drugą szansę", a może przez zwyczajny redaktorski zapał, żeby poznawać wokół albumy, którymi jestem co bardziej zainteresowany; już kilka recenzji wokół wygenerowano, Iśka na przykład, która zwykle pisze fajnie i otwarcie, strzeliła ciut szaleńcze 9/10. W każdym razie do nowej produkcji Bonobo podchodziłem z rezerwą. Pozwólcie mi obśmiać jedną rzecz - na takich nalepkach jak ta niżej, która była na folii od (nie tylko mojego) egzemplarza, a teraz jest przyczepiona do mojego regału na książki w celu "upamiętnienia", często pojawiają się podobne disklejmery, a kończy się w praktyce różnie:


Jednak tuż po odsłuchu czułem się co najmniej dziwnie nasycony i zarazem głodny. Zaraz wszystko wytłumaczę, za czego sprawą, niemniej w mig przypomniałem sobie błąd z przeszłości. Poczułem się, jakby wszystko miało wracać do lepszego stanu, tylko że po tej drodze powrotnej stało spłacenie długu w postaci przejrzenia poprzednich wydawnictw. Dlatego, gdy nadeszła okazja, dokonałem tego. Kamienie zaczęły mi spadać z serca, a talent kolesia miałem wreszcie okazję docenić w pełni. Nie bez kozery: teraz mogę stwierdzić, że taki  "Animal Magic" to niesamowity debiut z wieloma odjechanymi fragmentami (unikalna rytmika "Dinosaurs" - jak się okazuje zarzucona w remiksie Jona Kennedy’ego, airowski "Silver"), jako całość dający wrażenie płynnego miksu, który z takim "Since I Left You" nie rywalizował przez zwyczajny brak mądralińskiego kontekstu. "Dial M for Monkey" jeszcze mocniejszy, wystarczy sprawdzić choćby "Pick Up", "Noctuary", "Change Down". Jak mogłem tego nie poznać cztery lata wcześniej? Ano tak. Dzisiaj już nie staram się popełniać takiego faux pas. "Days to Come" dalej w porzo, lecz sprawia wrażenie niedopracowanego na rzecz eksperymentów z wokalem, które same też trochę odbierały magię (poza jednokrotnym udziałem Finka). "Black Sands" był trochę równiejszy, co jednak mogło wskazywać na pauperyzację, bo poprzednik miał bardziej wyraziste momenty. Dopiero z takiej perspektywy "Borders" daje wrażenie zbytnio wymagającego niechcemisia. Teraz się dowiaduję, że miał być nastawiony na komercyjny sukces (swoją drogą pewien osiągnięto), więc coś powinno być na rzeczy. A nowy album?

Na dobry początek (czytasz dziewiąty akapit, no wow) uspokoję wszystkich, którzy czytali jego mniej pochlebne recenzje. Przewijają się opinie, że album jest bardzo niewyrazisty, a do tego mocno rozmija się ze swoim konceptem; w razie czego tematyka jakby nie łączy im się z odbiorem. Mam na myśli opinie wystawione na portalach All About Music, Porcys, Resident Advisor. Rzeczywiście - album "Migration" dotyczy refleksji, inspiracji, wrażeń, w porywach chwalenia się wędrowaniem po całym świecie i poznawaniem nowych kultur, a jednak wszystkie te orientalne wpływy są stosowane bezpiecznie. Osobiście mam wrażenie, że to, co koleś osiągnął, to chciał osiągnąć, a o muzyczne mieszanie kultur mu niezupełnie chodziło. Łatwo się więc rozczarować tym mało "elastycznym" charakterem, ale trzeźwo patrząc, świadomie czy nie - Green wrócił do swoich korzeni. To znaczy, "Migration" dalej jest czystsze pod względem faktury i produkcji niż pierwsze albumy, ale na tamtych (i na odrzutach) też dało się wyczuć orientalizmy, choćby w "Pick Up", "Dinosaurs", "Scuba". Natomiast nowy album jest opisywany jako odmienny, gdyż tutaj zachodzi rozmyślne zbieranie, a tam była łapanka. A nie ma to takiego znaczenia, skoro obie metody posługują się przecież tym samym.

Z tego co widzę, "Migration" odnosi wyniki sprzedaży jeszcze lepsze niż "The North Borders", ale należy to traktować jako efekt jednostajnie rosnącej popularności, a nie obieranej stylistyki. W przeciwieństwie do poprzednika, nowy album nie posiada odpałków w typie "Emkay" czy "Jets"; wracają w zamian dłuższe (6-, 7-minutowe) sesyjki, mamy wspomniane nieśmiałe, acz poczciwe wtręty "world music" (niezręczność tego terminu...), a muzakowego charakteru w rodzaju Submotion Orchestra, wyraźnie ziejącego z "Borders", nie stwierdzono. Nawet lepiej, pechowa "Kerala" po pewnym czasie jednak zaczęła mnie porywać do tańca, a potem wywoływać u mnie rytmiczne machanie głową. Typowy grower - prędzej czy później, zsamplowany afrykański śpiew z tą swoją spontanicznością okazuje się całkiem chwytliwy. Pozostając w temacie singli, podobnie jest z "No Reason" ze śpiewem Nicka Murphy’ego / Cheta Fakera (jak wolicie). Jeden z tych "sesyjkowych" na albumie fragmentów niby jest prowadzony statycznie i cicho, ale gość utworu bardzo wyraziście śpiewa całkiem urokliwą melodię.

Mógłbym powymieniać w ten sposób wszystkie ścieżki, niemniej postaram się o pewną zwięzłość. Typowe jak na późnego Greena utwory są w większości zaskakująco udane i przyjemne (np. "Outlier", "Second Sun"), za czym może stać pewna pokora, którą autor nałożył na siebie z uwagi na refleksyjność materiału, a co za tym idzie, większe skupienie na (nie tylko tych) utworach. Czuć w nich trochę transowości, ale i kameralności. Powodem do dumy u muzyka może być "Bambro Koyo Ganda", lecz nie ze względu na występ ludowej grupy marokańskiej. Wprawdzie ten wypada sympatycznie i rytmicznie, ale gdy tylko Simon wraca na pierwszy plan, to popisuje się swoją stylistyką niemniej zaczepnie. Dowodzi to nie tylko sprawdzonego konceptu na album, ale i satysfakcjonującego skoku formy gospodarza. Innym ciekawym punktem jest pustynny, lakoniczny "Surface" z wokalem Nicole Miglis (to jest to Hundred Waters z nalepki) oraz charakterystycznym, "odbijanym" refrenem.

Dość popularny (a nawet słuchany przez autora recki w Złotych Tarasach) singel "Break Apart", mimo okoliczności nagrania wokali, wydaje się niereprezentatywny dla materiału z uwagi na swoją ascezę i ślady nieskupienia z otwierającego poprzedni album "First Fires". Spróbuję się nie zdziwić, gdy zostanie przeceniony względem albumu, jednak słuchacze albumowi a utworowi to inne sprawy, co wiem z doświadczenia (patrz historyjka wyżej), a całościowo nie ma wątpliwości, że Bonobo wrócił na właściwe tory. "Migration" to jego najciekawsza i najbardziej wciągająca produkcja od aż czternastu lat, rozważnie korzystająca z estetyki muzyki ludowej ze świata, ale przede wszystkim urocza i płynna; przyznajmy też uczciwie, że nieraz zgrabna. Nie twierdzę, że nagle zredefiniowała stylistykę Simona Greena i zapowiada sequele samej siebie, jednak z drugiej strony dalsze dzieła mogą na dobre przywrócić u niego świetność, zwłaszcza jeśli jeszcze lepiej przypomną "Animal Magic" i "Dial M for Monkey". Wystarczy życzyć, by facet nie zmarnował szansy; co prawda niedługo kończy 41 lat i może go dopaść jakiś kryzys wieku średniego, ale jednego artystycznego już ledwo uniknął, więc chyba mu niepotrzebne kolejne.

A, jeszcze coś. W Tele 5 zaczęli odtwarzać nową wersję "Nocnego patrolu", ale to już nie to samo (dwa utwory przeciągane na zmianę po kilkanaście minut, bez przesady). Zet Chilli słucham już rzadziej, gdyż niektóre utwory okazały się być tam odtwarzane prawie do zrycia, bądź co bądź do bólu regularnie. Tę słynną podróbę grali zaś tylko co miesiąc (w sumie usłyszałem ją trzy razy), a potem chyba ją na dobre odrzucili, co wnioskowałem po statystykach na Radioarchiwum. Ten serwis swoją drogą przestał działać i teraz wyrzuca na wejściu tylko błąd 502. Tak dla dopięcia wątków wspominam o tym wszystkim.

Sam się natomiast zastanawiam w związku z tym: jak by to było, gdybym dopiero teraz usłyszał o Bonobo?

9,0 Bonobo "Migration" [Ninja Tune / No Paper 2017, downtempo / nu jazz / lounge / tech house / world music]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz