niedziela, 10 grudnia 2017

Ulver "The Assassination of Julius Caesar"


Dzisiejsza recenzja niestety nie może być normalna. W ogóle nie umiałem nad taką się zastanowić. Poniżej macie więc różne drobne notatki, sporządzone na podstawie różnych zapisków z ostatnich miesięcy, a skierowane tematycznie właśnie gdzieś wokół płyty i zespołu. Nie wiem, może ktoś z was poukłada to sobie w jedną spójną / logiczną całość. Chciałem to zacząć w taki sposób, ale wyszło na tyle zgrabnie, że sam to zdołałem zrobić.

***

Okolice tej Wielkiejnocy poświęciłem sobie na przesłuchanie dyskografii Norwegów - wówczas jedynie autorskich płyt studyjnych. Przeprowadziłem sobie podobny zabieg, co z George Dorn Screams w 2016. Po tym czasie doszedłem do wniosku, że to najbardziej niedoceniana grupa muzyczna. Traktowana wręcz pobłażliwie - wielu redaktorów piszących o Ulver, świadomych, co grali na pierwszych 3 płytach, ma jakieś dziwne wrażenie 'duchu' tego gatunku krążącego nad późniejszymi. Nie. Nic po "The Blake Album" u mnie nie sprawia takiego wrażenia. W ogóle ten ambitny projekt z 1998 pozwolił tej marce wyzwolić wszystkie metalowe ciągoty. Zresztą, to trochę skomplikowane, gdy przyjrzeć się zmianom składu.

Kto odpowiada za geniusz Ulver? Ja to widzę tak: początkowo był to przede wszystkim projekt Kristoffera Rygga (wokalisty), który sobie wziął bliskich znajomych muzyków i razem sobie mieli młócić black metal. Młócili na "Bergtatt", ale już "Kveldssanger" - nie pierwszy nawet - prosił się o podejrzenia. Wtedy był to bowiem 'pierwszy folkowy album zespołu metalowego'. Potem poprosił pozostałych, żeby przesadzali na "Nattens Madrigal". I następnie przyszedł ambitny Tore Ylwizaker, który chyba pomógł Ryggowi stworzyć i ukształtować dwupłytowy "The Blake Album", płytę pełną dziwacznych pomysłów do wykorzystania na przyszłość (znalazł się nawet jakiś idealny hip-hopolo na drugiej ścieżce z drugiego cedeka). Po wydaniu albumu Rygg się rozstał z całą 'sekcją rytmiczną' na rzecz owocnej współpracy z Torem. Jej wynikiem jest legendarny / wybitny "Perdition City", kameralny rywal "Mezzanine" Massive Attack.

Tuż po "Perdition" przyszedł kolejny ambiciarz, pracujący jako dziennikarz Jørn H. Sværen, który pracował z panami nad późniejszymi soundtrackami, epkami, a następnie niszczącym schematy "Blood Inside" i praktycznie new-age'owskim "Shadows of the Sun". Aż cztery ich albumy studyjne z rzędu do tego ostatniego traktuję sobie teraz jako wyjątkowo cenne. To, że później nagrywali faktycznie słabsze albumy, ale słabsze tak naprawdę w niewielkim stopniu (myślisz o "Wars of the Roses"?), przyjmuję ze zrozumieniem - sugerowałbym, że chcieli odpocząć od bycia wielkimi muzykami, a nagrywanie jakiegoś kolejnego wybitnego dzieła było czymś po prostu nienaturalnym. Stąd też otwarcie się na koncerty, zaproszenie Anglika Daniela O'Sullivana, czy też albumy studyjne niepełnoprawnie. Jeden z moich idoli - polski speedcuber Maskow, bardzo utalentowany i bystry człowiek - też przecież ostatnio miał słabszą passę na turniejach multi-blindfold.

Radiohead to zespół, którego znajomość już wystarcza do bycia indywidualistą, ale Ulver - jako grupa ogółem, nie z pierwszych płyt - są lepsi. I mam na to argumenty. Przede wszystkim Norwedzy zawsze przyciągali uwagę muzyką. W tekstach nigdy nie bawili się w poważną humanistykę, a jeśli już, to w sposób na tyle mało wyrafinowany, aby się nim nie przejmować. Na ostatniej płycie, oficjalnie opowiadającej o śmierciach sławnych postaci historii [popkultury], jest bardzo podobnie. Natomiast Radiohead musieli się tak naprawdę podpierać tekstami, co niby jest cenne, ale tak samo mógłbym wysławiać recenzje z Kulturalnego Pisania lub polską szkołę reportażu, a szczerze mówiąc, ich muzyka bywała manieryczna ("Lucky"). A my tutaj mówimy o zespołach muzycznych. Porównywanie ilości płyt na ocenę z przedziału od 9,0 wygląda niepotrzebnie, ale Ulver nagrywali swoje średnio w składzie 3-4 osobowym, a jedną tylko jako duet. Radiohead tymczasem prawie zawsze wszystko tworzyli jako kwintet, a to pokazuje większą samowystarczalność i moc u pierwszych. Aha, i jeśli już mówimy o grupach dobrych, to Ulver w krótszym czasie 22 lat zaliczyli więcej gatunków (prawie dziesięć) niż Radiohead w dłuższym (23 lata do ubiegłorocznego albumu, gatunków chyba cztery). No co no? Trzeba się nauczyć mieć własne zdanie.

A teraz sobie pomyślcie, jak bardzo Ulver wydają mi się pomijani, choćby w polskiej prasie muzycznej. Porcys nie poświęcił im ani jednego artykułu. Tylko krótka wzmianka o "ATGCLVLSSCAP" w rekapitulacji... metalu. Traktowanie zupełnie po macoszemu. Albo ArtRock.pl, redaktor Kapała pisał o Arcade Fire i Sparks jako grupach, które przestawiły się na pop. Nie będę mu zarzucał nierzetelności dziennikarskiej, nie chcę o niczym decydować, ale aż się prosi o dopisanie Norwegów do porównania. Natomiast kiedy ktoś o nich pisze... Już gdzie indziej się wyżaliłem. Wiem, sam odzywam się za późno i po fakcie, bo już wrzucili nową epkę z uroczym coverem "The Power of Love" (będzie jeszcze osobne zdanie tutaj). Lecz potrzebowałem sobie uporządkować wiele rzeczy do wytłumaczenia.

Gdy pisałem o Autechre rok temu, starałem się sugerować średnio śmiałą, bardzo pozytywną opinią Bartka Chacińskiego, która wydawała mi się wpływową rekomendacją. Później niemile się zaskoczyłem, kiedy albumowi "The Assassination of Julius Caesar" wystawił "5-6/10". Dałoby się to zrozumieć, gdyby nie recenzja napisana tak bardzo na odwal, że do dzisiaj do niej nie wróciłem (podobnie jak mimo wszystko wymuszone i toporne słowa Bartkowskiego o Holaku - w ogóle co ten człowiek, że tym samym płytom daje na RateYourMusic niższe oceny niż na portalach komercyjnych?). Już nie chodzi o nietrafione użycie słowa 'fatalny', oznaczającego bardziej 'niesłuchalny' niż przecież pobłażliwe 'ledwo słuchalny'. Napisał bardzo spontanicznie, że słaba warstwa wokalna, że fani odbierają ten album w nieprawidłowy sposób, i pyk. Ej, tak się nie pisze recenzji. Ja też się męczę własną skrupulatnością, ale czuję, że pisanie o szczegółach jest słuszne jako pewien argument dostateczny. Kogokolwiek, kto się nie zgadza, odsyłam (znowu na tym blogu) do tego artykułu (którego autor nie zna Ulver, upsss). Z drugiej strony, wtedy właśnie nauczyłem się niezależności.

Ulver, obok wspomnianych już Arcade Fire i Sparks, a także Becka i może ewentualnie Gorillaz, to jeden z tych wykonawców, którzy w roku 2017 ogłosili chęć zabawy i przestawienie na pop. Oczywiście to zależało od samych wykonawców indywidualnie, jaki miał być ten pop. Beck poszedł w klimaty Pitchforka (który się odwdzięczył cyferkami 6,3), co jeszcze może będę analizować. Arcade Fire wzięli disco, dub, kraut, wszystkiego w sumie po trochu - i wyszedł album, który już za samo wspaniałe przejście z pierwszej ścieżki w drugą (po raz pierwszy chwalę u siebie coś takiego) zasługuje na minimalny RiGCz. Na nowym Gorillaz wybrano formalną wersję popu (liczne featuringi, charakter trochę mainstreamowy). Sparks niestety nie słuchałem, jednak dla demonstracji przykładu śmiem twierdzić, że postawili na tradycyjne instrumenty. Ulver przedstawia coś jeszcze innego - posępny, eksperymentalny pop-rock, jednocześnie dalej kameralny. I rzecz jasna jest chwalony za bycie nowym Depeche Mode. Facepalm. Wróćcie do poprzednich akapitów, a potem puśćcie sobie po kolei "Everything Counts", "Useless" (najlepszy singiel lat 90-tych), "Where's the Revolution" i coś z "AoJC". To nie zapowiada się spójnie. W ogóle już chyba kiedyś mówiłem - każdy zespół jest na jakiś sposób oryginalny. Nawet gdy będzie kraść patenty innym, wyróżni go coś wrodzonego. Zresztą oni byli parowani też z Talk Talk, Arcą, Slowdive nawet.

No dobra, wyszły głupio-intelektualne (jak ja nie lubię słowa "intelekt") wypociny, a przecież najważniejsza jest muzyka, bo to dzięki temu Ulver > Radiohead, natomiast "The Assassination of Julius Caesar" jest moją zagraniczną płytą roku. To brzmi dziwnie, jak na grupę, której się przecież podobno nie chciało po tylu płytach, ale może znowu dał znać jakiś dotyk Midasa, a może wyszło im zupełnie przypadkowo po tej zabawie w pop. "Nemoralia" to utwór ostrożny, ale uprzejmy i chwytliwy na wysokości refrenu. "Rolling Stone" ma doskonały, budzący dreszcze chorus i dokładną konstrukcję, a przed improwizowaną końcówką stale sunie przed siebie (jak ta gitara wchodzi). "So Falls the World" zaczyna się mocno w stylu Pink Floyd, ale po czwartej minucie panowie Norwedzy, żeby nie zanudzać, nagle zaczynają dyskotekową kolejkę górską. "Southern Gothic" wydaje się trochę dziwny i zimny, ale zabawnie przyjemny na zasadzie pewnej "obiektywności" kompozycji. "Angelus Novus" brzmi trochę jak stworzony pod "Grę o Tron", której nigdy nie obejrzałem i nigdy nie obejrzę, ale wcale nie psuje płyty. "Transverberation", troszkę łatwy do pomylenia z "Southern Gothic", jest tak w skrócie jego bardziej zmysłową wersją. "1969" przypomina widoki z gór na zaśnieżone krajobrazy, a żeńskie wokale, zwłaszcza w urywającym się refrenie, są tutaj cudnie orzeźwiające. Wreszcie słuchany przeze mnie wielokrotnie, genialny ("padaj na ryj!") "Coming Home" - tu pozwolę sobie na szczegółowość - podkład w pierwszej połowie absolutnie magnetyzujący, zwłaszcza pod koniec 'pętli' go budującej, z tymi uderzeniami. Na przedzie zaś intrygująca gra klimatem pod lekko pokręconą kompozycją, za pomocą wokalu oraz pracy sekcji rytmicznej. W połowie następuje zamglenie i zmiana moodu - tym razem muzyka sprawia wrażenie biegania / ucieczki, a syntezator to urozmaica. Po dwóch minutach piękne przełamanie, następnie (o dziwo mniej przekonujący, ale już bez takiego znaczenia) popis saksofonowy Nika Turnera i rozwalenie w finale.

Tak właściwie mówiąc, Ulver to już mój nowy ulubiony zespół. Już wcześniej co pewien czas podrzucałem ich nazwę na blogu, ale najciekawsze, jak widać, miało nadejść. Niemniej, przepraszam rozdrażnionych tak poważną deklaracją za nagłość. Proszę podziękować ignorantom, jeśli się taki ruch komuś nie podoba.

9,2 Ulver "The Assassination of Julius Caesar" [House of Mythology 2017, pop progresywny / synthpop / art pop / rock eksperymentalny]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz