wtorek, 31 stycznia 2017

King Crimson "Red"




Łup. Gitara elektryczna Roberta Frippa wydaje z siebie przygniatające, coraz wyższe dźwięki. I dokonuje tego dzieła jeszcze kilka razy. "Red". Już nie wiadomo, czego oczekiwać. Wtem, wiosło przerzuca się na bardziej subtelny, "mamroczący", a jednak dotkliwie chropowaty temat. Sekcja rytmiczna ostrzy swoje pazury. I ani przez moment nie spuszcza z podrzuconego wysoko tonu. Po paru minutach - zatrzymanie. Gitara utrzymuje atmosferę, którą pogłębiają skrzypce. Niebezpiecznie. W końcu zespół z siłą szarżuje sprawdzonym tuż przedtem motywem, a Bill Bruford co pewien czas naparza w talerze, jakby miał je stłuc. W odpowiednim momencie Fripp domyka klamrę sekwencją podaną na początek. Oto wzorzec palindromu w muzyce rozrywkowej.

Głęboki bas wprowadza dostojne smyki, a te zwięźle przynoszą normalną treść "Fallen Angel". "Tears of joy at the birth of a brother / Never alone from that time / Sixteen years through knife-fights and danger / Strangely, why his life not mine". Pod wokalem Johna Wettona iskrzy się gładka, sympatyczna nawet kompozycja ze zgrabnym obojem. "West side skyline crying, fallen angel dying / Risk a life to make a dime", smutne słowa, a owszem, ale opowiadane z lekką manierą - tak jeszcze przez pewien czas, gdy próbuje się przebić gitara akustyczna o brzmieniu zbliżonym do harfy. I nagle zmiana metrum. Wiosło znowu zaczyna swój elektryzujący napad. Wołająca o pomoc partia kornetu i falująca, cięta struktura samego riffu zwiększają zaskakująco "harmoniczny" nieporządek - tradycyjna gra przeciwieństw. "Faaallen! / Aaangel!", również wokal to przekazujący wspiera ten niejednoznaczny klimat. Ostatecznie siła spada, a klimat się rozkłada, ale dalej jest posępnie. Ponownie słyszymy: "West side skyline crying" i wchodzimy w trzecią zwrotkę, po której ponownie nadchodzi paranoja. I tak wszystko powoli skacze do czasu wyciszenia.

"One More Red Nightmare"? Ależ z przyjemnością. Fripp wprowadza cięciem strunami kolejne trzęsienie ziemi, żeby zaraz przerwał sobie głębszą, płynniejszą, ale wścieklejszą nutą. I tak na zmianę. Po układzie akordów już możemy być pewni, że to będzie coś spod znaku bluesa, ale następuje zmiana rytmu i wchodzimy w klimaty funkowe. "Pan American nightmare / Ten thousand feet fun-fair / Convinced that I don't care / It's safe as houses I swear", ale atmosfera bez względu na oklaski [sic] wydaje się zaraz wyłamywać... "One more red nightmare" i następuje jednak powrót muzyki do punktu wyjścia, a zespół zatacza koło po raz drugi. Tylko tekst dzielnie zapowiada, co może się zdarzyć. "A farewell swan song / See you know how turbulence can be / The stewardess made me / But the captain forbade me / One more red nightmare". I zwalniamy. Motyw służacy przedtem za otwarcie zostaje rozłożony i rozbujany miękką, mlaskającą gitarą, altowym saksofonem oraz poznanymi dobrze oklaskami, a potem jeszcze domieszany kompozycją ze zwrotki, co daje efekt bardzo nostalgiczny. I później, ponownie w funkowej manierze: "Reality stirred me / My angel had heard me / The prayer had been answered / A reprieve has been granted", kolejna garść głębszej filozofii uświadamiająca, jak niemało przeciwieństw siedzi naprzeciwko siebie wewnątrz całego albumu. Pod koniec powtórka interludium, przerywana z zaskoczenia. Chociaż nie dziwota, jeśli się nie zaskoczymy.

Cicho. Ale powoli wyłaniają się drobne dźwięki skrzypiec. "Providence". Następne sekundy przynoszą ich zaostrzenie oraz nerwowość, w międzyczasie zaś do głosu dochodzi perkusja. Niskie, grube dźwięki gitary elektrycznej. Flet. Ksylofon. Improwizacja rozwija się w najlepsze, kolejne instrumenty próbują wyraźnie utrwalić swoją obecność dziwnymi zalążkami jakichś kompozycji. Po charakterystycznym, klinicznym zawyciu skrzypiec rozpoczyna się płynna gra zespołowa - regularne gitary i perkusja, oczywiście regularne w definicji kolesi. Bo zwykłe melodie tylko w skrawkach. Kolejne zagęszczenie, klamra skrzypcowa, wstrzymanie.

"Starless". Już pierwsze sekundy skrzypiec są smutne i wyznaczają stonowane tempo. Przychodzi depresyjny riff gitarowy, jeden ze znaczników finału "Red". Płaczliwe wyznania, podawane z pokorą: "Sundown dazzling day / Gold through my eyes / But my eyes turned within only see / Starless and bible black". W tle odzywa się saksofon. Tym razem sopranowy. Po drugiej strofie gitara przypomina, czego słuchamy. "Ice blue silver sky" - tutaj jest naprawdę poważnie. Ostatnie słowo przyprawia o współczucie. Niedługo przychodzi zakończenie całego tekstu wyrazem: "black". Jeszcze jedno zawycie i... Zaczyna się ta czarna, środkowa część. Następne cztery minuty to moim zdaniem najbardziej wstrząsające cztery minuty w historii rocka. Rozpoczyna niepozorny, lecz pokręcony bas, tuż po nim gitara, wydająca tylko jeden dźwięk w króciutkich odstępach czasu. Wokół inne instrumenty, sprowadzające się zaledwie do roli przeszkadzajek, gdy Bruford zaczyna uderzać w kląskający, plastikowy dzwon, który dodaje obłędu. Bardzo pomału, ale systematycznie rośnie napięcie. Dochodzi pełnoprawna perkusja, a wiosło skacze na coraz wyższy dźwięk, czasami tylko ześlizgując się chwilowo na niższy sąsiedni. I wreszcie zatrzymanie, gitara robi szybko dwie rundy po pięciolinii zapowiadając erupcję. Wybucha gra zespołowa z wyraźnym saksofonem oraz jazzową ekspresją. Chaos, agresja, panika. Cokolwiek tą muzyką sobie wyobrazić. Słyszymy prędką repryzę kompozycji ze zwrotki. Po niej dalej muzyczny atak. Perkusja tuż przed wchodzi na głośniejsze tony. W końcu wszystko hamuje i nadchodzi drżąca, pełna patosu ostatnia minuta, odtwarzająca główny riff z początku. I po niej się kończy jedno z najbardziej kompletnych nagrań w historii rocka.

RIP John Wetton (12 VI 1949 - 27 I 2017)

9,6 King Crimson "Red" [Island 1974, rock progresywny / hard rock]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz