piątek, 24 lutego 2017
Mirt "A Winter Day on Tarutao"
W ostatnich czasach polska "scena eksperymentalna" posunęła się daleko w swoich intencjach, co chwila przedstawiając kolejną innowację - od Zimpla, przez Zaskórskiego, po Radar. Nie muszę dokładnie przybliżać przykładów. Dłużsi czytelnicy bloga wiedzą, jakim poparciem otaczam te albumy i w razie czego pomogą tym mniej zorientowanym. Mało, takiego typu wykonawcy odnoszą sukces, o jakim gwiazdki z polskich gazetek (i chyba także Monika Brodka) mogą tylko pomarzyć, a jakim jest uznanie i popularność za granicami Polski. Portale pokroju The Quietus, Weed Temple i Roq Roto Copón stale promują produkcje z tego kręgu i wyróżniają jeszcze na listach rocznych. Dla mnie, osobiście, powód do dumy z bycia Polakiem. Tomasz Mirt, jako jeden z płodniejszych artystów, pewnie chciałby zwiększyć tę estymę, dlatego podrzuca mocno naturalistyczny "A Winter Day on Tarutao". Jemu chyba jednak się nie uda.
Właściwie już tytuł i okładka mówią same za siebie. Stworzone w Tajlandii (jeśli wnioskować z tagów na Bandcamp) nagrania przedstawiają tamtejszą naturę - w całej swojej okazałości. Pełno tutaj odgłosów zwierząt; każdy nienudzący się słuchacz nie będzie miał na co narzekać, nic mu nie będzie przeszkadzać. I rzeczywiście, "A Winter Day on Tarutao" słucha się naprawdę przyjemnie. Do czasu, kiedy uznamy, że w rzeczywistości to jest trochę zbyt orzeźwiające. Miejscami oczywiście słyszałem jakieś nieśmiałe zalążki pętelek, repetycji, ale poza tym wydawnictwo okazało się zupełnie niemuzyczne. To tylko odgłosy z natury - niewiele więcej. Jeśli miałbym oceniać to wyłącznie w kategorii muzycznej, to bym się wycofał. Rzecz jasna można udawać, że w jakiś sposób to jest muzyka, tylko że trzeba się na to strasznie wymęczyć. Ja przestałem się tym ekscytować na wysokości rechoczącej żaby na początku 20-minutowego "Afternoon".
Całość jak na wysoko stojącą średnią formę polskiej sceny eksperymentalnej zawodzi swoim lenistwem i nie daje się obszernie opisać. Nie był to zresztą pierwszy taki album, który słyszałem. Również w twórczości Starej Rzeki spotykałem się z czystymi, szczerymi, bezpretensjonalnymi - a owszem - ale donikąd zmierzającymi, czasami monotonnymi pasażami, a to gitarowymi, a to w stylistyce noise. Ta maniera stała się mierżąca na drugim albumie, gdzie dodano nagrania terenowe ("Nie zbliżaj się do ognia"), a całość została rozwleczona w czasie poza pojemność pojedynczej sztuki zwykłego CD. Szczęśliwie autor "A Winter Day on Tarutao" nie popada w taką przesadę, ale wciąż przy szafowaniu podobnymi środkami nie potrafi mimowolnie przyciągnąć słuchacza w stylu Skrzyńskiego czy Zaskórskiego. Muzyka miała przecież sama z siebie interesować. A nie, zaraz, już wcześniej powiedziałem, że to nie jest muzyka. Pozostaje przynajmniej cieszyć się tym w kategorii zwykłego, nieinwazyjnego słuchowiska. I tyle.
7,0 Mirt "A Winter Day on Tarutao" [Saamleng 2017, field recording]
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz