czwartek, 14 grudnia 2017

Beck "Colors"


Co się dzieje dzisiaj w muzyce, to już wszystko chyba wiadomo. W Polsce rosną popyt i podaż na minimalizm i repetycje, za granicą gwiazdy mainstreamu próbują nowych rzeczy, a artyści alternatywni idą bezwstydnie w pop. Ostatnio przybliżałem to ostatnie na podstawie mocarnego wydawnictwa Ulver - postanowiłem, że dalej pociągnę wątek. Tak sobie myślę, że analizowany przeze mnie termin poptymizm pasuje bardziej właśnie do takich przypadków niż tamtych, zwyczajnie dzięki tej nazwie. W normalnie rozumianym poptymizmie chodziło jeszcze o chwytliwość kompozycji, której kryteriów stosowanych przez innych nie umiem rozszyfrować. Zresztą, ci sami słuchacze ich stosujący umieją równie dobrze chwalić ambienty (i też nie wiem, które dokładnie), a gdy piszą recenzje, to nieraz są one zaprzeczeniem ich postulatów. W sensie, liczy się tylko treść, gatunek nie jest taki ważny, ale ich pisanina wydaje się przykryta akademicką formą i skierowana dla koneserów; ledwo konkretna i słabo zrozumiała.

Swego czasu byłem lekko przejedzony "Dreams", który za bardzo mi przypominał Tame Impala (na podstawie pojedynczych fragmentów ich "Currents" jestem skłonny ogłosić ten album przereklamowanym, seriously). Po dwóch latach sądzę jednak, że się to broni dobrze, zwłaszcza w porównaniu z Australijczykami - dużo lepszy, żwawy i niemamroczący wokal, mostek wystrzelony w kosmos i wszystko w ogóle zgrabnie do przodu. Następnie, podobno jako jeden z pierwszych ludzi na świecie, rozpoznałem Shazamem singiel "Dear Life". Tym bardziej się dziwię, że cały album jest tak średnio traktowany w sieci. Metascore na szczęście wynosi 72/100, ale już średnia na RYM to jedynie okolice 2,83/5. Nie wiem, co można zrobić, żeby to było tak samo szanowane jak podobne rzeczy i manewry - mam nadzieję, że chociaż w przyszłości płyta będzie traktowana z większym szacunkiem.

W przeciwieństwie do Ulver, Becka znam nie za dobrze i z tego powodu nie będę się silić na retrospekcje i analizę kariery. Znam "Loser", słyszałem "Girl", "Devil's Haircut" i "Morning", już niewiele więcej poza tą płytą. Oczywiście nie przeszkadza mi to cieszyć się "Colors". Na dzień dobry raczej typowo dyskotekowy utwór tytułowy, lecz z obłędnym wtrętem syryngi (fletnii Pana) prosto spod nagrań Vangelisa czy Phila Collinsa. Zdecydowanie chwytliwe połączenie, a dodatkowo zabawa wokalem w refrenie, także poszły konie po Beckonie. Po drodze bezwstydny, perlisty "Seventh Heaven"; prosperujący (myśl: pretensjonalne nagrania Imagine Dragons), ale bardzo orzeźwiający "I'm So Free" ze świetnym mostkiem; wspomniany już, sympatyczny i elegancki "Dear Life". "No Distraction" przykuwa uwagę swoją naturalną słonecznością, "Dreams" już sobie wyjaśniliśmy, a kontrowersyjny "Wow" posiada dziwnie melodyczną aranżację i nie odstaje poziomem od równej całości; następnie luzacki, bezpretensjonalny "Up All Night". Można to sobie tak po kolei wymieniać, bo to łatwa, prosta i szybka płyta. Tylko "Square One" jako jedyny jest trudny do dostrzeżenia, jako najbardziej przekrojowy i najkrótszy w zestawie, a do tego poprzedzający uroczego zamykacza "Fix Me".

Także ten. To dopiero jest dosłowny poptymizm. "Colors" nie będzie moją płytą roku, ale już teraz zasługuje na wyróżnienie w podsumowaniach w kategorii "bezwstydność". Którego nie przyznaję, ale co postaram się przypomnieć w odpowiednim czasie.

8,0 Beck "Colors" [Fonograf / Capitol 2017, art pop / pop rock]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz