niedziela, 29 października 2017

So Slow "3T"



Dygresja. Niekiedy przy planowaniu jakiejś recenzji mam tak, że przez długi czas nie mam pojęcia ani pomysłu, jak mógłbym wprowadzić czytelnika do tematu, a kiedy już się znajdzie i zostanie napisany, to pozostaję niepewny. Jestem zdecydowanie bardziej ścisłowcem niż humanistą, co wpływa nie tyle na mój gust muzyczny, co na styl pisania i podejście do niego. Kiedy jednak już przebrnę przez ten trudny proces wstępu, to nim się obejrzę, a już tak po godzinie-dwóch mam gotową całość. Nie miałem przez dłuższy czas pomysłu na wejście dzisiejsze. Nie wiem zresztą, czy writer's block należy przezwyciężać, czy przeczekiwać. Ani tym bardziej co bym poradził sam. Nie planuję wychodzić naprzeciw oczekiwaniom regularnie tęsknących czytelników, lecz sam chcę podtrzymywać chęć pisania, jakiegoś wyrażania opinii, gdyż robienie tego w bardziej rozbudowany sposób na blogu może nawet przynosić korzyści finansowe, choć to już zależy od organizacji.

Początkowo planowałem zrobić jakiś wstęp w stylu Artura Szklarczyka. Chciałem napisać, że "3T" to płyta obowiązkowa na Halloween, dobre zastępstwo na to święto dla tych, co są Polakami katolikami i się odpowiednio nawrócili, a jednak w pewnym sensie tęsknią za jakąś okolicznościową dawką strachu. Zresztą to nawet prawda, bo "3T" ma nieco charakterystycznych jumpscare'ów, odpowiednio napięty klimat, a od tyłu brzmiałoby nawet bardziej spooky, chociaż która muzyka nie wypadałaby tak samo? Tym bardziej, że Halloween jest już za pasem. Na szczęście taką koncepcję odrzuciłem, bo 1) album zasługuje na (i zaraz otrzyma) dużo ciekawszą otoczkę, 2) nie czułbym się dobrze, zaniżając swoją pisaninę do słabego poziomu Szklarczyka - nie, nie chodzi o to, że propsuje Fergie i Pablopavo naraz, lepiej wybierzcie po prostu losowe 5 tekstów jego autorstwa i zrozumiecie, akurat obok są linki do CGM i Noisey, gdzie publikuje; chociaż trzeba mu oddać, że miał co najmniej jeden naprawdę dobry tekst i przynajmniej nie korzysta z wielkich liter ani tym bardziej z nic nie znaczącego już słowa hook - 3) samo udawanie cudzego stylu nie wydaje się możliwe, 4) znam ten album już od lipca.

So Slow zaczynali z bardzo fajnej pozycji kolejnego dobrego dziecka Instant Classic, chociaż już wtedy była to teoretycznie supergrupa złożona z członków zespołów tutaj wydających, co samo z siebie kazało oczekiwać wyskoiego poziomu. I rzeczywiście, "Dharavi" to był przemyślany, wyrafinowany noise-rock z zaskakującymi momentami (zwrotki "Starzy są już królowie świata"). Podobnie przedstawiał się "Nomads", który dla odmiany miał choćby wspaniały, epicki otwieracz. Mimo to, podobnie jak u Błażeja Króla, to wszystko zwyczajnie nie miało w sobie jakiegoś zupełnego geniuszu i się prosiło o jakąś kulminację, choćby przewrotną. (Celowo nie używam słów "potencjał", "oczekiwania", które tu niby pasują, ale tak naprawdę wydają się do przysłowiowej dupy.) W tym roku, w wypadku obu wykonawców, to się spełniło w taki właśnie sposób. Król sformował Kobietę z Wydm i w ramach tego projektu przedstawił "Bental", najbardziej schizofreniczny i podniecający album jak na jego osobowość artystyczną. Natomiast So Slow zmienili skład, wyszli (tak, wyszli) z Instant Classic, ogłosili nowy kierunek muzyczny, zameldowali się w Unquiet Records i stworzyli "3T".

I w tym momencie chciałbym coś sobie / wam wyjaśnić. Według informacji prasowychrobią oni [muzycy] gwałtowny zwrot w stronę niezbadanych terytoriów post-hardcore, elektroniki, dronu i improwizacji. [...] Muzyka w dużym stopniu opiera się teraz na wspomnianej improwizacji, eksperymentach i transowym rytmie. W ostatnich miesiącach wiele było takich motorycznych projektów: LAM, Lotto, nowy Kristen, ARRM, Królestwo, Lonker See, w pewnym sensie również Wsie, Ugory i The K***s. Większość reprezentowała godny chwalenia i wsparcia poziom, a teraz do całości dokleja się So Slow. I kiedy Radosław Soćko obawia się przy ich opisie przejedzenia tym minimalizmem, wówczas to ja zaczynam podejrzewać, że oto mamy jakiś nowy, solidny ruch narodowy w muzyce. Ruch minimalizmu, post-minimalizmu, post-jazzu, neo-yassu, wolna Amerykanka. Niezależnie od tego, albo i nawet wbrew temu, to jakby mogłaby być nowa dobrze rozpoznawalna wizytówka Polski na świecie, obok serii "Polish Jazz", hord metalowych i Trupy Trupa. Wszystko przynajmniej tędy zmierza. Przymierzając się do odtworzenia "3T", nie próbuję sobie o niczym takim myśleć. Ale odtwarzam, no i... Nie ma innego wyjścia.

To znaczy, "Tranz I" jest jeszcze rockowy, ale kompozycyjnie kropla zaczyna drążyć skałę. Jednolity, agresywny lead gitarowy odzywa się już na początku, przy czym od razu dochodzi pokręcona, szarpiąca za nos zabawa elektroniką, a potem wchodzą filtrowane wokale. "Jest jesień / jest bezpiecznie / jest jesień / jest bezpiecznie". (No tak, spuścizna Siekiery kochana na każdy sposób jak widzę.) W dźwięk tych słów przeprowadza się transową masakrę, regularne wciąganie słuchacza w tło pod muzykę. A potem ten bezduszny i nieludzki (bez złego znaczenia) refren. Po wyjściu z niego operacja zostaje dokonana na kolejny sposób. Muzyka dalej zadziorna, ale luźniejsza, dochodzą garstki melancholii w gitarze, smaczki skrzypkowe, aż w pewnym momencie całość się wycisza i niczym w "Echoes" następuje sprowadzenie do sonicznego tunelu. I tak sobie w nim się tkwi przez pewien czas, aż nagle refren atakuje z powrotem jeszcze brutalniejszy. Po nim jeszcze rozwścieczony, napinany kawałeczek. Niemniej z całości wychodzi się puszczonym wolno.

"Tranz II" przynosi coś jeszcze ciekawszego, bo na samym początku z całości wychodzi bit techno. Po dwóch minutach niepokojącego przygotowania, naznaczonego szmerami, wchodzi perkusista, który już zaprasza do zabawy w sferze transu, ale potem daje jeszcze ciekawsze motywy na bębnach. Atmosfera pozostaje dalej taka sama i nie nudzi. Do głosu próbuje dojść gitara, ale ostatecznie perkusja nie oddaje jej za wiele miejsca aż do połowy. I kiedy niby próbuje stworzyć własną opowieść, rozpoczyna się kolejny melodyjny trip. Lekko przerywany samplami i syntetyzatorem, a pozostaje skuteczny. Gdzieś przed ósmą minutą zachodzi fascynujące falowanie tym syntezatorem po wyższych tonach, a w tle rytm perkusyjny pozostaje na swoim i po pewnym czasie znowu próbuje się wykazać. Całość jak intrygujący bieg przez mgłę - albo cokolwiek w tym stylu, co można by zobrazować w ten sposób. Kończy się tak samo enigmatycznie, jak zaczynało.

Pierwsze minuty "Tranzu III" - znowu zamazane dziwnymi eksperymentami - jeszcze niczego nie chcą sugerować. Coś próbuje z tego wychodzić, ale zespół domaga się cierpliwości. Wreszcie po kilku minutach czekania przychodzi jakaś konkretna muzyka. Znowu jeden motyw - posępny, smętny, bardziej jesienny niż deklaracje z "Tranzu I" aczkolwiek bardziej przyjazny niż to, co się działo poprzednio. Tak sobie wszystko trwa niepewnie pośród przeszkadzajek, saksofon przychodzi sobie spokojnie, perkusja się zatrzymuje - niby podobnie, chociaż po cichu znowu chce się pobawić. Ostatecznie wraca normalny rytm, a gra staje się nawet bardziej urozmaicona, czymś pokolorowana. Bez ostrzeżenia dochodzi jakiś roboci, lekko bełkoczący głos, wygłaszający dziwactwa po angielsku. Stopniowo staje się coraz bardziej natarczywy i naciskający, aż wreszcie pada ludzka odpowiedź: "I am the concretes!".

Gra w tym momencie staje się jeszcze bardziej barwna, oczywiście pozostając nieśmiałą, jednak wszystko kradnie piękna mantra: "Ogromny jest / on ogromny / on pęcznieje w puch", wyśpiewywana z różnymi w niewielkim stopniu manierami, aż dochodzi chwytający za nos filtr roboci, w odpowiedzi: "I błysk i blask i nie ma naaaaas...". Dalej jest jeszcze bardziej leśnie, śpiew jest jakby nie słyszeć coraz piękniejszy (przed angielskim wtrętem dzieje się z nim cudowna rzecz), perkusja zmienia rytm na napięty, ale wreszcie wokalista daje sobie spokój, a gra się wycisza. Wychodzi z tego tylko nieśmiała partia fortepianowa, która kompozycyjnie kończy się lekkim wyskokiem. W sumie to ostatnie cztery minuty utworu (i całej płyty) okazują się wybitne. Łączenie zadumy ze spięciem tuż za wokalem robiącym sztuczki w miejscu.

Gdy uświadomimy sobie, że So Slow wydali to gdzie indziej niż w Instant Classic, wychodzi pełna optymizmu puenta. Być może muzycy chcieli sobie udowodnić, że mogą działać samodzielnie, bez jakichś narzuconych gwarantów jakości. Nie tylko dali sobie z tym radę, ale jeszcze wzmocnili możliwość utworzenia tego ruchu, który zapowiadałem pięć akapitów temu. Jeśli komuś nie podobała się taka szczegółowa analiza, to proszę sobie uświadomić, że dla mnie to jest najlepszy sposób na opisanie mocy utworu - jeśli ma tyle dobrego, to trzeba określić, co dobrego. Na oddanie jakiegoś szacunku twórcy. Gdy dalej nie dotarło, to trzeba posłuchać, a o to przecież chodzi w muzyce. W sumie to gdybym miał się do czegoś przyczepić, to może do pewnej niespójności całości, że utwory są wobec siebie aż tak różne. Z tym że to tylko z perspektywy słuchacza albumowego. A żeby było śmieszniej, to zacytuję jeszcze, że "3T" to brama, moment przejścia. Każdy z utworów zapowiada inny klimat, który zespół na pewno będzie eksplorował przy okazji przyszłych wydawnictw.

Tak, mam banana na twarzy, gdy to czytam. Doskonałe naszły czasy w polskim podziemiu.

9,3 So Slow "3T" [Unquiet 2017, rock eksperymentalny / rock elektroniczny]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz