czwartek, 30 czerwca 2016

Four Tet "Morning / Evening"



Dzieła tego typu w gruncie rzeczy powinny być z góry skazane na wszechobecną krytykę. Raz, że tyczą się naprawdę banalnego tematu (patrz "Équinoxe" Jeana-Michela Jarre'a), przez co tracą na treści i wartości; są po nic przysłowiowym jednym słowem. Dwa, że to tylko dwie długie (po 20 minut) kompozycje, za czym powinno iść ciągnięcie jednego tematu do wynudzenia, przemęczenia i odepchnięcia od siebie słuchacza. Trzy, że odnoszą się do korzeni twórcy (matka Kierana Hebdena jest/była(?) Hinduską), a tutaj wyjścia są dwa: a) oskarżenie o ekshibicjonizm, b) wytknięcie, jak bardzo cuchnie nędznym orientem. Jedno z nich musiałoby się zdarzyć. Tymczasem, gdy słucham tej płyty, w moim wypadku nie zdarza się żadne. Ani jedno. Co do joty. I to nie bynajmniej dlatego, że lubię polować na długie kompozycje (a tak jest, bo takie są bardziej pojemne na wszelkie smaczki, haczki i w ogóle jakąkolwiek magię). Ale zanim wytłumaczę, przedstawię krótko resztę meritum. "Morning / Evening", jak sam tytuł wskazuje, to dwuczęściowy album koncepcyjny, dotyczący poranka i wieczoru. Obie te części teoretycznie służą do słuchania w porze wskazywanej przez tytuł, wobec czego album nie powinien sprawdzać się jako całość. Wspomniane odniesienia do korzeni jawią się przede wszystkim w postaci sampli szlagierów z jakichś starych filmów bollywoodzkich. Wykonawczyni co najmniej jednego z nich, bo nie wiem, czy drugiego, podobno zaśpiewała najwięcej nagrań w historii. Tym bardziej może to odpychać.

A jednak po włączeniu "Morning Side" rozpoczyna się lekko tanecznym przytłumionym bitem, który gra sobie nienaruszony. Podkład ten mimowolnie zaczyna bujać, zanim dołączy się jego kolejna składowa. Następnie wchodzi łagodne, rozciągnięte tło ustalające melodię na następne minuty. I gwóźdź programu. Ten słodki sampel. Piosenkarka zaczyna śpiewać swoim ślicznym głosem, któremu towarzyszą smyki. Razem tworzy to naprawdę zgrabną i przyjemną całość. W pewnym momencie bit się uspokaja, żeby jako następne smaczki weszły dogrywki z syntezatora. Później otrzymujemy jeszcze inne nienarzucające się poprawki do całości i tak sobie płyniemy. W połowie kompozycji śpiew się zatrzymuje, a motyw dalej przechodzi swój retusz. Następnie ponownie słyszymy urwanie podkładu i wokalizy, a całość dość szybko wraca do regularnego funkcjonowania. W czternastej minucie bit się ucisza jeszcze raz, a do gry wchodzą kolejne haki. Ostatecznie odzywa się kołysząca, miękka zagrywka na klawiszach, trochę przypominająca bajeczkę dla niemowlaka na dobranoc, dodatkowo zmieniająca trzykrotnie tempo i ponownie wzbogacana barwnymi hakami. W końcu wszystko się wycisza, a pierwsza ścieżka dobiega końca.

Po kilkunastu sekundach przechodzimy do drugiej części, która wita nas bardziej rozrzedzonym i usłodzonym podkładem. Nagle odzywają się klawisze, utrzymane w smutniejszej tonacji. Po trzech minutach trwania "Evening Side", bit się wycofuje, a w zamian wkracza ciężkie, melancholijne, nocne tło, jeszcze ładniejsze niż w poprzedniej części. Potem następuje podobny rozwój wypadków, co przy części pierwszej. Wszystko jest bardziej dostosowane do odpowiedniej atmosfery - powolniejsza, cichsza gra klawiszy, tym razem wokalizy bezsłowne. Nieco później zaczynają odzywać się elementy dzwoneczkowe i pikselowe, zasłaniające krajobraz. Trwają z nim równolegle aż do 12 minuty, gdzie nagle dzwonki i śpiew się urywają. Dalej mamy usypiające już, niewyraźne mamroczenia syntezatora ozdobione kwiatkami. Po pewnym czasie z letargu słuchacza wybudza perkusyjny podkład, który na pięć ostatnich minut rządzi kompozycją już samotnie. Również i on spotyka po drodze charakterystyczne wtrącenia. Pod koniec następuje zanik całej muzyki.

Przyznam szczerze: wszystko mnie tutaj zwyczajnie wciągnęło. Może nie w takim samym stopniu względem siebie, ale wszędzie coś się wyróżniało nienachalnością, ślicznością i chwytliwością. Tak przedstawia się najlepszy album wydany w 2015 roku. Four Tet zwyczajnie predestynuje do bycia Jeanem-Michelem Jarre'em nowej generacji. Widać to po "Morning / Evening", który całościowo bije na głowę "Oxygène", a fragmentami nawet "Équinoxe" i "Les chants magnétiques", gdy tymczasem jego struktura, przenosząca tradycję tamtych dzieł, wyczerpaną już przez Francuza, na nowe grunty, jest prowokacyjna dla tych, którzy panicznie nie znoszą muzycznej wtórności. Albo i dla tych, co korzystają z prawie bezpodstawnych wymówek wytkniętych przeze mnie wcześniej.

9,2 Four Tet "Morning / Evening" [Text 2015, elektroniczna / ambient]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz